[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Karoserie siekły tumany piasku.Nagle z góry lunety na nich kaskady wody.Silnik zaczął przerywać i krztusić się.Kiedy dotarli wreszcie pod osłonę wzgórz, burza szalała już na dobre.W skalistej dolince znaleźli zaciszne miejsce, gdzie ściany stercząc stromo do przodu, osłabiały znacznie siłę tej wiatro-piaskowo-pyłowo-skalno-wodnej burzy.Siedzieli tam w miarę bezpieczni, a wokół zawodził i huczał wiatr.Palili papierosy i słuchali.- Nie damy rady - powiedział Greg.- Miałeś racje.Wydawało mi się.że mamy szansę.Teraz już wiem, że ich nie mamy.Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam, nawet pogoda.- Mamy szansę - powiedział Tanner.- Może niezbyt realną, ale jak dotąd dopisywało nam szczęście.Nie zapominaj o tym.Greg splunął do pojemnika na odpadki.- Skąd ten przypływ optymizmu? I to u ciebie?- Bytem wtedy wściekły i gadałem co mi ślina na jeżyk przyniosła.Zresztą nadal jestem zły, ale czuję, że szczęście mi sprzyja.Greg roześmiał się.- Do diabła ze szczęściem.Zobacz co się tam dzieje - powiedział.- Widzę - odparł obojętnie Tanner.Tego grata przystosowano do takich warunków i na razie spisuje się dobrze.Poza tym, tu gdzie stoimy, burza pokazuje tylko dziesięć procent tego, co potrafi.- Okay, ale co to za różnica? To może potrwać parę dni.- No to poczekamy.- Jak będziemy za długo czekać, to nawet te dziesięć procent może nas zmiażdżyć.Jak będziemy za długo czekać i jeśli nawet nas nie zmiażdży, to nie będzie już po co jechać dalej.A spróbuj się stąd ruszyć, to rozgniecie nas na placek.- Zamontowanie nowego skanera zajmie mi dziesięć, najwyżej piętnaście minut.Mamy zapasowe “oczy".Jeśli burza potrwa dłużej niż sześć godzin, to ruszamy.Niech się dzieje co chce.- Kto tak mówi?- Ale dlaczego? Przecież to ty z takim zapałem broniłeś się przed nadstawianiem własnego karku.Co to się stało, że ni z tego ni z owego chcesz ryzykować? Co innego ja.Tanner zaciągnął się dymem.- Dużo myślałem - powiedział po chwili i zamilkł.- O czym? - spytał Greg.- O tych ludziach z Bostonu - odparł Tanner.- Może to warto.Sam nie wiem.Nic nigdy dla mnie nie zrobili, ale do diabła, lubię działać i cholera mnie bierze, gdy widzę jak cały świat umiera.Poza tym, chciałbym zobaczyć Boston.Po prostu zobaczyć jak wygląda.To może być nawet zabawne - zostać bohaterem.Chociażby po to, żeby przekonać się na własnej skórze jak to jest.Nie zrozum mnie źle.Nie dałbym złamanego grosza za nikogo stamtąd.Szlag mnie tylko trafia, jak sobie pomyśle, że wszystko może się stać takie, jak ta Aleja - wypalone, przewrócone do góry nogami i pełne gówna.Zacząłem myśleć, jak straciliśmy drugi wóz w tym tornadzie.Nie chciałbym widzieć jak wszyscy giną w ten sposób - jak wszystko tak ginie.Ciągle jeszcze mogę nawiać, jak nadarzy mi się dobra okazja.Mówię ci tylko, co teraz czuje.Skończyłem.Greg odwrócił głowę i roześmiał się, nieco serdeczniej niż zwykle.- Nigdy cię nie podejrzewałem o takie głębie filozoficzne.- Ja siebie też.Zmęczyłem się.Opowiedz mi lepiej o swoich braciach i siostrach, co?- Okay.Cztery godziny później, gdy burza straciła na sile i spadające z nieba głazy zastąpił pył, a deszcz przerodził się w mgłę, Tanner wymienił prawy skaner i ruszyli przez Park Narodowy Gór Skalistych.Mgła i unoszący się w powietrzu kurz przez cały dzień ograniczały widoczność.Tego wieczora okrążyli ruiny Denver.Potem Tanner zmienił Grega za kierownicą i poprowadził samochód w stronę terenów zwanych kiedyś Kansas.Jechał całą noc.O świcie niebo było czystsze niż w ciągu poprzednich dni.Pozwolił Gregowi chrapać, a sam, siorbiąc kawę, zabrał się do porządkowania swoich myśli.Gdy tak siedział z dłońmi na kierownicy pędzącego samochodu i z-ułaskawieniem w kieszeni, ogarnął go dziwny nastrój.Z tyłu, za samochodem unosiły się tumany kurzu.Niebo miało barwę pączka róży, a czarne bruzdy znowu się skurczyły.Przypomniał sobie opowieści o dniach, kiedy spadły pociski, obracając w perzynę wszystko, oprócz rejonów położonych na północnym wschodzie i południowym zachodzie; o dniach, kiedy zerwały się wichry, znikły chmury, a niebo straciło swój błękitny kolor; o dniach, kiedy zniszczony został Kanał Panamski i przestało działać radio; o dniach, po których samoloty nie mogły już latać.Żałował tego, bo zawsze chciał latać, wysoko jak ptak, nurkując i wzbijając się w górę.Poczuł chłód.Ekrany miały teraz przezroczystość kryształu i wyglądały jak sadzawki zabarwionej wody.Gdzieś przed nim, daleko, daleko przed nim leżało coś, co było może jedynym, poza Los Angeles, większym skupiskiem ludzkim, jakie nosił jeszcze na swych barkach świat.Jeśli zdoła dotrzeć tam na czas, może je ocalić.Rozejrzał się wokół.Zobaczył skały, piasek i ścianę rozwalonego garażu, który w jakiś niewyjaśniony sposób znalazł się na górskim zboczu.Długo jeszcze pozostał mu w pamięci, chociaż dawno go już minął.Pogruchotany, zapadnięty, na wpół zasypany gruzem przypominał monstrualną, zmurszałą czaszkę, którą nosiły kiedyś ramiona olbrzyma.Cisnął mocniej pedał gazu, chociaż ten doszedł już do oporu.Chwyciły go dreszcze.Niebo pojaśniało, ale nie regulował ekranu.Dlaczego to musiał być on? Przed sobą, nieco po prawej, dostrzegł gęste kłęby dymu.Podjeżdżając bliżej zobaczył, iż wydobywa się on z góry o ściętym wierzchołku, na miejscu którego uwił sobie gniazdo ogień.Skręcił gwałtownie w lewo, zbaczając na wiele, wiele mil z trasy, którą wcześniej obrał.Ziemia drżała od czasu do czasu pod kołami.Wokół opadały popioły, ale dymiący stożek został już daleko z tyłu i był ledwo widoczny na prawym ekranie.Zastanawiał się nad dniami, które już przeminęły, i nad tym co mu przyniosły.Jeśli uda mu się przejechać, zadecydował, poduczy się trochę historii.Parł do przodu, mijając kaniony jak z obrazka, przeprawiając się przez płytkie rzeki.Nikt go nigdy przedtem nie prosił, żeby zrobił coś ważnego i miał nadzieje, że nikt już nigdy tego nie uczyni [ Pobierz całość w formacie PDF ]