RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wcale tak dużo o niej ostatnio nie myślałem, najwyżej parę razy dziennie, i tylko czasem zwidy-wała mi się tu czy tam na ulicy, w autobusie, w supersamie, w szpitalu, w samolocie przelatującym dziesięć kilometrów nade mną.Przeboleć Irene? Akurat.Może istotnie sercu sądzone jest, jak to mówią, nigdy nie przeboleć pierwszej miłości.A tu jeszcze ten koszmarny szkopuł: nie mogę ścierpieć, że on tak tę kobietę traktuje.Że mu ona - jakby to powiedzieć? - tak szybko powszednieje.Natychmiast.Najbardziej znużone spojrzenie, najbardziej zwietrzały uśmiech w sekundę ją spowszednia.Niemożliwa sytuacja.John wcale nie stara się zgruntować Irene.Powinno jej się lepiej poszczęścić.Klasyczny trójkąt.Kocham ją, ona jego, a on nikogo.W nocy Irene leży i tylko mruga, że taka jest zaniedbana.John leży zwinięty w kłębek, odwrócony tyłem.A ja do niej się palę.Lata obeszły się z nią łaskawie, chociaż ciągle jest bardziej sterana i zniszczona niż nasze pielęgniarki, nawet te najgorsze wycieruchy.Widzę to; wręcz czepiam się jej wad - w obronie własnej.Tak, bez najmniejszych szans powodzenia wciąż staram się do niej uprzedzić.Owszem, mogłaby być mniejszą bałaganiarą, bo przecież tuż po jej przyjściu mieszkanie zwykle aż lśni.Co do tego zgadzam się z Johnem.Zgrozą napawa nas kurz i brud, smugi na wannie, wszelkie niechlujstwo.Na ostatnią randkę John i siostra del Puablo poszli do Metropolitan Museum.Johna nic nie obchodzą obrazy, korzyści finansowej też z nich nie ma, ale czuje się zobowiązany wobec pielęgniarek i tej hydry z kamienia i metalu, zwanej społeczeństwem.Malarstwo - podobnie jak literatura - podpowiada, że istnieje jakiś świat na opak, w którym, by tak rzec, strzała czasu leci w przeciwnym kierunku.Wlokąca się za nią niewidzialna smuga sugeruje odmienny porządek następstw i procesów.Znowu ta myśl.Zawsze mnie dziwnie niepokoi.Ciekawe: czy tak jest z całą sztuką? Na pewno nie z muzyką.Na pewno nie z operą, bo tam wszyscy chodzą tyłem, a ich głosy wołają o pomstę do nieba.Na każde Boże Narodzenie dostajemy kartkę od Wielebnego, z wiadomością, że pogoda jest względnie łaskawa.No cóż, czasem jest, a czasem nie.Ale wiem, co Wielebny ma na myśli.Szpital to nieustający listopad.Idzie się do niego przez słońce i deszcz, przez najrozmaitsze pogody, lecz gdy już tam dotrzesz i wessą cię jękliwe drzwi, zostaje tylko rozpaczliwa, wszechobecna szarówka.Wieczorem chmury za oknami wyglądają jak bandaże i kłęby waty.Cały inteligentny ból ofiar, wszystkie sny nie wysłuchanych, wszystkie błagalne spojrzenia: wszystko to wkręca się we wściekły rytm szpitala.- Robi pan dobrą robotę, doktorze - zapewniają mnie tu wszyscy.Zaprzeczam.Przeczę aż do samounicestwienia.Gdybym umarł, czyby przestał? Jeśli jestem jego duszą, jeśli istniałoby coś takiego jak utrata duszy lub jej śmierć, czyby go to powstrzymało? Czy jeszcze bardziej rozkiełznało?Nie przepadam za tymi paradoksami, jeżeli istotnie są to paradoksy; i nie oczekuję, że każdy - czy w ogóle ktokolwiek - przyjmie mój punkt widzenia.Ale nie możesz ze sobą skończyć, nie tutaj.Idea samobójstwa nie jest mi obca.Lecz gdy życie już trwa, nie możesz go przerwać.Nie masz tej swobody.Wszyscy będziemy tkwić tu do końca.Bo życie kiedyś się skończy.Wiem dokładnie, ile mi jeszcze zostało.Wlecze się w nieskończoność.Czuję się niepowtarzalny i wieczny.Nieśmiertelność mnie zżera - mnie jedynego.Świąteczna kartka od Wielebnego rodzi się z ognia.W kominku doktora.Na rogu Ósmej Ulicy i Szóstej Alei co rano kolista kałuża mierzwy - jak gigantyczna pizza, cielesny kataklizm - czeka, aż ją uprzątnie pijak wysoki na trzy metry albo pies-mutant zohydzony własnym ogromem.Nie.Co rano po czarnych gałęziach schodków przeciwpożarowych schodzi staruszka, mozolnie zbiera to wszystko i taszczy z powrotem na górę w papierowych torbach: pokarm, który zostawiają dla niej ptaki.W każdy poniedziałek rano w gabinecie doktora Hotchkissa na ósmym piętrze konferujemy nad śmiertelnością.Martwe narządy suną od lekarza do lekarza na plastikowych tacach ze stołówki.John trochę jednak poznał się na Irene.Po paru niezbyt zdecydowanych próbach, po których nastąpił krótki (wypełniony mrowiem pielęgniarek) okres rozstania i jedna ostra kłótnia, wskrzesił ich związek na stopie seksualnej.O dziwo nie cieszę się aż tak, jak się spodziewałem.Zazdrość to dla mnie rzecz całkiem nowa - i przerażająca.Czyżbyśmy mieli wyciągnąć pochopny i mało prawdopodobny wniosek, że serce Johna zmiękczyła wreszcie miłość dobrej kobiety? Kobiety tłustej, niemłodej, która wszystko wybacza i czuwa nad nami, kiedy śpimy - kobiety, która jest nam (spójrzmy prawdzie w oczy) raczej matką niż kochanką? Przełomem czy też sakramentem była chwila, gdy Irene wyznała nam swój „sekret”.Jej słowa przerwały długą ciszę.- Dziewczynkę - powiedziała Irene.- Jest u rodziców zastępczych.W Pensylwanii.Nie mogłam nią się opiekować.Byłam o krok od samobójstwa.John prychnął i rzekł:- Czyli jedziemy na tym samym wózku.- Jednej rzeczy nigdy ci nie powiedziałam.Miałam dziecko.Leżeli razem w łóżku, smutno patrząc w sufit.A potem to już poszło po kolei.Paradoks, bo John nie lubi kobiet z dziećmi.Mężów mogą sobie mieć.W ogóle facetów mogą mieć, ilu chcą.Byle nie dzieci.Ilekroć przypadkiem wda się w rozmowę z kobietą, która je ma, prawie od razu ją o nie pyta: to pierwszy test.Nigdy nie następuje ciąg dalszy.Tłumy pielęgniarek, mnóstwo sióstr.Sporo matron.I żadnych matek.Wszyscy troje wiemy, że John ma sekret.Tylko jedno z nas wie, jaki.John strzeże go, bo to chyba najlepsze, co można zrobić z sekretem.Czas mija [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl