RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego oddech wionął gorzkim odorem próchniejących zębów.- Nie wolno ci szukać skarbów - wyszeptał i za­niósł się suchym, starczym kaszlem.Andrzej odsunął się od niego.Patrzał w siwe oczy, które w tej chwili nabrały chorobliwego blasku.- Nie bójcie się, dziadku.Mnie skarbów nie trzeba.- Nie wolno ci.- powtórzył stary.- To wszyst­ko moje.Pod Krzyżnem Liptowskim jest cały kotliczek z talarami.Tyle złota, że tęgi chłop nie udźwignie.To moje.- To dlaczego go nie weźmiecie?- Jeszcze nie pora.Teraz ino pilnuję, żeby kto inny nie zabrał, Chodzą tu.Szukają.Ale oni nie znajdą.Ja tylko wiem, gdzie jest zakopany kotliczek.Pełno złota.Tyle złota, że jeden tęgi chłop nie uniesie.Same terezjańskie talary.Żebyś ty ino pod Krzyżne Liptowskie nie chodził.- Nie bójcie się, dziadku, mnie talarów nie trzeba.- Słuchaj - chwycił go mocniej za rękaw - i tu w Niewcyrce są skarby.Tylko nikt nie wie gdzie.Ale ja wiem.Ja o wszystkich skarbach wiem.Ja pilnuję.Dlatego tu przychodzę.Ino ty nic nie szukaj.Tu, w Niewcyrce, jest wielka żelazna skrzynia.Pełno w niej złota.Taka skrzynia, że dziesięciu chłopów nie udźwignie.To wszystko moje.- Nie bójcie się - Andrzej uśmiechnął się wyro­zumiale - ja nie potrzebuję.Gdybyście mi przynieśli bochenek chleba, trochę cukru i soli, to byłbym wam bardzo wdzięczny.Przyszło mu na myśl, żeby poprosić starego o tę przysługę.Może się zgodzi.Jeśli uda się pierwsza pró­ba, to dziadek będzie mógł przynosić mu żywność z Podbańskiej.- Chleba? - zapytał stary.- A skąd ja ci chleba wezmę.Złota to bym ci dał pełną garść.Ale jeszcze nie pora.Miszko jeszcze do mnie nie przyszedł.- Miszko? - zdumiał się Andrzej.- Dyć Miszko - wyszeptał stary.- On mi te skar­by zlecił.On mi powiedział: "Słuchaj, Ondrasz, daję ci to wszystko, com u madziarskich grafów zrabował.Będziesz tych skarbów pilnował.A gdy przyjdzie czas, to ci powiem: «Ondrasz, bierz, ile chcesz, to wszystko twoje»."- Miszko to zbójnik?Stary uniósł do góry trzęsącą się dłoń.- Ej, zbójnik nad zbójniki.Ja ci mówię, że to był zbójnik nad Janosika.Andrzej położył mu dłoń na kościstym ramieniu.- Widzicie, dziadku, na Miszka musicie czekać, a ja wam dam pieniądze od razu.Kupicie dwa bochenki chleba.Jeden dla mnie, jeden dla siebie.Przyniesiecie mi trochę cukru i soli.Pogodzimy się jakoś.A jeśli zechcecie, to pomogę wam waszych skarbów pilnować.Stary zmarszczył żółte jak pergamin czoło.Uniósł dłoń do skroni.Zastanawiał się, jak gdyby nie mógł zmiarkować, co Andrzej mówi do niego.Wreszcie puś­cił dłoń.- A ty kto jesteś?- Ja?.- Może ty też skarbów szukasz?- Mówiłem wam, że mnie skarbów nie trzeba.- To po coś tu przyszedł?Andrzej nachylił mu się do ucha i szeptem powie­dział;- Ja dezerter, z wojska zdezerterowałem.Skłamał jedynie dlatego, że nie chciał dziadkowi tłu­maczyć swej zawiłej historii.- Dezerter?.- zdziwił się stary.- A gdzie mundur, a gdzie gwer?- Przebrałem się.- Przytknął palec do ust.- Tyl­ko nikomu nie mówcie, żeby mnie nie złapali.Przynie­siecie mi chleba? Dam wam pieniądze.Jeden bochenek dla mnie, drugi dla was.Podzielimy się, dobrze?Stary kręcił głową.Nie mógł widocznie zrozumieć.- Chleba ci przynieść? A skąd ja ci wezmę chleba? Andrzej wyjął z portfelu dwudziestokoronowy ban­knot.- Słuchajcie dobrze, dziadku - wygładził banknot na kolanie.- Dam wam dwadzieścia koron.Kupicie dwa bochenki.Jeden zatrzymacie sobie, a drugi mnie przyniesiecie, tak żeby było sprawiedliwie.A jak wam zostanie reszta, to kupicie trochę soli i cukru.Rozu­miecie?Na widok banknotu stary uśmiechnął się.- Jużci, teraz rozumiem.- Wziął banknot w drżące palce i przyglądał mu się chwilę.Potem zapytał: - A gdzie ci mam przynieść?- Tutaj.Przyjdziecie pojutrze w samo południe, kiedy słonko najmocniej przygrzewa.Siądziecie sobie na tym kamieniu, a ja tu was znajdę.- W południe, mówisz?- W południe.Tak sobie czas wymierzycie, żebyś­cie tu na południe byli.- A ty będziesz?- Ja będę na was czekał.Ale nie tu, bo ja dezerter.Nie chcę, żeby mnie feto zobaczył.Skryję się w ko­sówce, a jak was ujrzę, to przyjdę.Dobrze?- Dobrze.Stary zachichotał cichutko, złożył banknot i wcisnął go w kieszeń portek.Andrzej wstał.Czuł, że skostniał z zimna.- Idźcie już, dziadku, bo macie daleko, a noc się zbliża - powiedział ciepłym, serdecznym głosem.- Co mi tam noc - mruknął tamten.- Trzy nogi mam, pokuśtykam.- No, to z Bohom, dziadku!- Z Bohom - skinął mu stary.- Ino się pilnuj, żeby cię finance nie złapali.Andrzej odszedł.Kiedy był już wśród smreków, przystanął.Obejrzał się.Góral tkwił w tym samym miejscu.Z niepokojem patrzał za odchodzącym."Boi się, żebym mu skarbów nie zabrał" - pomyślał i ski­nął staremu na pożegnanie.Tamten pokiwał tylko gło­wą, jak gdyby wciąż jeszcze nie mógł pojąć, skąd w je­go dolinie wziął się młody człowiek.Wspinając się pod zbocza Hrubego myślał o starym.Nieraz już w górach spotykał poszukiwaczy skarbów; rozmaitych dziwaków i obłąkańców krążących po gór­skich pustkowiach, po lasach i kosodrzewinach.Byli to przeważnie ludzie starzy, opętani myślą o cudownym wzbogaceniu się.Szukali skarbów ukrytych w górach przez zbójników.Przypatrywali się każdemu smrekowi, każdej limbie, czy nie ma na nich jakiegoś tajemnicze­go znaku, wskazującego, gdzie ukryto skarb.Po no­cach śniły im się kotliczki pełne jarzącego złota, tala­rów i dukatów.Raz na Brzezinach spotkał człowieka odzianego w czarną pelerynę.Chudy, zżarty przez opętańczą żą­dzę posiadania, próbował odwalić wielki głaz.Był prze­konany, że pod nim właśnie znajduje się kotliczek.An­drzej obserwował go z ukrycia.Drobna postać czło­wieka, zmagającego się z potężnym granitowym gła­zem, miała w sobie wymowę jakiegoś żałosnego sym­bolu.15Nazajutrz cały dzień czekał na Galiana.Rozpogodziło się.Strzępy mgieł opadały ze skał.Nad górami wznosiło się niebo czyste, przepastne, ogromne.Wiał chłodny wiatr.Rano Andrzej wlał do kochera ostatnie krople spiry­tusu.Nie wystarczyło nawet na zagotowanie wody na herbatę.Do podgrzanej wody wsypał trochę pokruszo­nych listków.Czekał, aż naciągną, ale woda ledwo się zabarwiła.Pił ją małymi łykami, by zabić mdły smak zjełczałej słoniny.Obliczał, że jeżeli będzie bardzo skromnie wydzielał sobie jedzenie, starczy mu ono naj­wyżej na dwa dni.Czekał więc na Galiana z wzrasta­jącą niecierpliwością.Przypomniał sobie, jak kiedyś wyskoczył z pędzącego pociągu i przez dwa dni bez jedzenia przedzierał się przez ginące w śnieżycy góry Słowacji.Doznawał wte­dy takiego uczucia, jak gdyby całą krew wypompowa­no mu z żył.Brnął przez śnieżne zaspy, przez pola szare i ślepe od zamieci, przez głuche lasy, a każdy krok był nadludzkim wysiłkiem.Padał na miękki śnieg i lizał go, jak spragniony pies zlizuje rosę z trawy.Bał się tego uczucia i z lękiem myślał, że Galian nie wróci z Zakopanego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl