[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiedziałem to od mba-by, któraotwierała przy mnie dzbanek, by zażyć ówspecyfik.Byłem świadomy,że w podróży trzeba przed połknięciem granulkiuświadomić sobie dokładnie, co stanowi celwyprawy, którędy się tam dostać i w jakiej porze.Znałem szlak wiodący ku Rzece i wiedziałem, żeprzed zmierzchem powinienem dotrzeć do mostu,którym szliśmy kiedyś z Siedmiorękim.Otworzyłem dzbanek, drżącą ręką (jakoże dotychczas nie zażywałem tej mikstury)sięgnąłem po ciemną granulkę i prze-łknąłem ją pospiesznie.Zwolniłem kroku wśród olbrzymich wiązówocieniających drogę.Szum wia-tru w koronach drzew brzmiał coraz ciszej iprzypominał smutne powolne za-wodzenie, aż w końcu przestałem go słyszeć.Zpiew ptaków brzmiał przeciągle,a liście poruszały się w zwolnionym tempie.Jasnydzień zmienił się w błękitny półmrok; takie bywaświatło w czasie zaćmienia słońca.Obserwowałem jednągałązkę, potem wybrany liść.Robiłem długieprzerwy między jednym a drugimkrokiem, by obserwować każdy szczegół; słońcenie zmieniało położenia, a ni-skie ptasie głosy ciągnęły w nieskończonośćpojedyncze tony.Czekałem cierpliwie, aż opadnieuniesiona do góry prawa stopa; wydawało się, żeto nie nastąpi.Nagle zapomniałem o liściu, śpiewie ptaków ijednostajnym pojękiwaniu wiatru; noga uderzyła oziemię i ujrzałem przed sobą Rzekę, a w dali mosti zachodzące słońce.Zaskoczony parsknąłemśmiechem.Ulżyłem sobie, nie ma co! Wędrowa-łem przez całe popołudnie i nawet tego niepoczułem.Zrozumiałem staruszków,którzy chichotali, spoglądając z lekkimniedowierzaniem na efekty całodziennej pracywykonanej pod wpływem czarnych granulekzmniejszających trudy.66Obejrzałem się i na widok liści trzepoczących wkoronach drzew przy lekkimpopołudniowym wietrze, żal mi się zrobiłoutraconej wędrówki.Zrozumiałem, że warto sobieulżyć, gdy mamy do przeniesienia ciężar dzwiganysetki razy, albo niechętnie ruszamy w długą drogę.Ciemny specyfik nie wychodzi na dobre aniodkrywczym wyprawom, ani młodym świętym.Tobyło dla mnie nauczką; cisną-łem srebrny dzbanek do rzeki, aż podskoczyłwśród spienionych brunatnych fali poszedł na dno.Za rzeką słońce oświetlało szczyty wzgórz, ale wnadbrzeżnych zaroślach ro-biło się już ciemno i zimno.Opadła mgła.Wsunąłem dłonie w rękawy i spoglą-dałem na bystry nurt; byłem zmęczony, bo długomaszerowałem.Ciekawe, czyzdołam zapalić.Nagle woda zabulgotała, chlapiącna wszystkie strony, i po rzece przemknąłczłowiek.Wędrował po falach; woda bryzgała nators, a on wykonywałramionami zamaszyste ruchy jak podczas marszu.Za nim kłębiła się piana.Niespostrzegł mnie, bo ukryłem się w cieniu, iodpłynął z nurtem.Zadziwiające! Bez namysłu pobiegłem za nimwzdłuż brzegu, potykając sięo korzenie i grzęznąc w błocie.Na momentstraciłem nieznajomego z oczu, ale po chwili znówgo ujrzałem, jak równym tempem przepływał obokdrzew, a końskiogon i biała koszula ciągnęły się za nim.Brnąłemwśród wierzb i pnączy rosną-cych na podmokłym brzegu; ledwie wyciągałembuty z grząskiego błota.Wkrót-ce zobaczyłem sięgający w nurt drewniany pomost,a na nim zwyczajnego męż-czyznę; wyciskał wodę z końskiego ogona,przekomarzając się wesoło z kobietą, któraenergicznie wycierała go ręcznikiem.Gdy sięodwrócili i ujrzeli przybysza brnącego przezzarośla, poślizgnąłem się i plusnąłem jak wydra dozmętniałej wody.Pomogli mi wyjść na brzeg i ze śmiechemwypytywali, jak przywędrowałemw to miejsce; kiedy wyplułem zamuloną wodę,zorientowałem się, że to praw-domówcy.Wciągnęli mnie na pomost, kilkomaschodkami połączony z nadbrzeż-nym domem.Spostrzegłem przycumowany do mololekki chybotliwy pojazd, któ-rym nieznajomy przemierzał rzeczny nurt: dwapodłużne, puste w środku meta-lowe cylindry połączone ławką, wiosła orazwielkie pedały nożnego napędu.Bez obciążeniaurządzenie mocno wystawało z wody.Domyśliłemsię, że nieznajomywywodzi się z linii Klamry.Zamierzałempowiedzieć, jak bardzo się zdumiałem, widząc gona rzece, ale w tej samej chwili z drzwi domuwypadł chłopiec i znieruchomiał na mój widok.Był o kilka lat młodszy, opalony, z włosamispłowiałymi od słońca.Poza błękitną opaską naszyi był zupełnie nagi, a w dłoni trzymał kij.Już miałem się przedstawić, gdy z budynkuwybiegł następny chłopiec; onrównież przystanął na mój widok.Był opalony, aczupryna zjaśniała mu od słońca; trzymał kij i byłnagi, wyjąwszy czerwoną opaskę na szyi.Po raz pierwszy ujrzałem bliznięta.Wykręcałemmokre ubranie, gapiąc się nanich mimo woli.Oni również mi się przyglądali,choć nie było na co patrzeć.Nie 67potrafiłem określić wyrazu ich twarzy, ale zczasem pojąłem, że tak wyglądają ludzie rzadkowidujący nieznajomych. To jest Pączek, a to Kwiatek powiedziałmężczyzna.Nie mogłem po-wstrzymać śmiechu, a on mi zawtórował.Jestem Wykończony, a moja kobietazwie się Bezksiężycowa.Chodz wysuszyć ubranie. Upewniłem się, że pocho-dził z linii Klamry; Bezksiężycowa należała doLiścia; chłopców nie umiałemprzypisać do linii, jako że było ich dwu.Gdy weszliśmy do środka, ujrzałem na ścianachzakrytych kilimami migotli-we refleksy promieni zachodzącego słońca,odbitych od falującej wody; mogłosię wydawać, że jesteśmy pod jej powierzchnią.Jednostajny plusk przyprawiałmnie o senność; w mieszkaniu rzecznegowędrowca i jego rodziny czułem się jak rybaodwiedzająca rybich przyjaciół.Wykończony,przerywając rozmowę, zdjąłi napełnił szklaną fajkę.Miał przyjemny głos, leczchwilami przemawiał tonem, który pobudzał mniedo śmiechu, a Bezksiężycowa śmiała się jeszczeczęściej.Zapytałem Wykończonego, dlaczego nie mieszka wMałym Domostwie. Tak się składa, że ci dwaj zaczął, wskazującsynów łyżką pełną chle-ba uwielbiają wodę.Strumień płynący przezMałe Domostwo jest dla nich zapłytki.Ich mbaba narzekała, że okropnie chlapią,uznałem więc, że skoro lubią wodę, powinni tuzamieszkać na stałe.Gdyby woleli towarzystwoludzi, a rodzina im nie wystarczyła, moglibypozostać w Małym Domostwie.Najlepiej czują sięwe dwójkę, więc mieszkają nad rzeką. Tu się urodziliśmy wtrącił Kwiatek, aPączek dodał: Tu jest naszemiejsce. Postanowiłem zabrać ich do siebie na jakiśczas oznajmił Wykończo-ny. Mają tu dom.Ja również; tak było i będzie.Chłopcy wolą mieszkać nadwodą. Czy pozostaną prawdomówcami? Skoro byli nimi dawniej, nic się nie zmieni,prawda? W naszym domu nadrzeką jest dwoje prawdomówców, natomiast wMałym Domostwie brak prawdzi-wej rzeki.Wybraliśmy najlepsze rozwiązanie.Wykończony stwierdził ponadto, że blizniakomnad wodą było lepiej niżwśród zdumionej ich wyglądem gromady.Nadalzdarzali się ludzie gotowi przejść kawał drogi,byle tylko zobaczyć chłopców; nie chciał, by imsię w głowach przewróciło, bo na dobrą sprawęniczym się nie wyróżniają [ Pobierz całość w formacie PDF ]