[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na razie nie widać jakich.- Dzień dobry! - Na chwilę odsłania usta, by szybko na powrót zakryćnos.Zapach własnej, brudnej, spoconej skóry jest bardzo przyjemny.%7ładnego odzewu.Powietrze się kończy.Nową porcję wciąga przez usta.Na ścianie przed nim coś z grubsza prostokątnego, ciemniejszego odotaczającej szarości.Przybity gwozdziami koc.Czarne plamy.lepiej niewiedzieć od czego.Wejście dalej? Chowa palce w rękawie swetra, by niedotknąć szmaty nagą dłonią.- Dzień dobry!!Kolejne pomieszczenie jest nieco jaśniejsze.Kuchnia Też bez podłogi.Zciany trudne do określenia: kawałki desek, chropowaty beton, spękanyplastikowy panel.Wszystko jednocześnie jakby wilgotne i tłuste.Czarnyod sadzy niski piec z otworami, przez które sączy się ciepły dym.Wońspalenizny nieco tłumi wcześniejsze odory.%7ładnych mebli, półek, szaf.niczego takiego.Tylko kłębowisko badziewia usypane pod ścianami aż dopołowy okien, miejscami wyżej.Jakieś ułomki drewnianych skrzyń, po-szarpane kartony, porwane foliowe worki wypełnione czymś nieokreślo-nym, zepchnięte na kupę brunatne bulwy przypominające leśne huby czyraczej skute lodem odchody wielkich zwierząt.- Dzień dobry! Jest tu ktoś?! - Robert już widzi, skąd sączy się światło.Kolejne przejście zasłonięte jest czymś w rodzaju zestawu kolorowychtasiemek z plastiku.Za nimi - zdaje się - tkwi zródło smrodu.Wchodzi.Pod niskim sufitem z żarówką, na końcu izdebki wielkości ośmiu, możedziesięciu metrów kwadratowych, widać metalowe łóżko, a na nim kłębyciemnych szmat, spomiędzy których podnosi się włochaty potwór ulepionyz krwi, ziemi i brudu.Brunatna, miejscami czarna twarz, z której coś się w kilku miejscachsączy.Głowa i szyja zarośnięte szczeciną ze wszystkich stron.Błyszczącebiałka skośnych oczu, potworny grymas zdeformowanych ust przypomina-jących otwartą ranę na owłosionym psim grzbiecie.Rozłożysta sylwetka.Bulgot z nosa.- Pan do kogo?Robert przez chwilę nie odpowiada.Spodziewał się raczej ryku wilko-łaka niż słowa pan.- Samochód mi się zepsuł na drodze.Pukałem, wołałem.i wszedłem.- Na drodze? - Włochaty robi pół kroku do przodu.- Na polu.- Robert stara się nie cofnąć.Czuje smród ostrego potu,strawiony alkohol i alkohol całkiem świeży.- Chętnie zapłacę za pomoc.Wiozę chorą kobietę do Torunia.Zarośnięty nie mówi nic.- Potrzebny nam klucz francuski.Albo zwykły, do śrub.Do odkręce-nia koła.Osiemnastka-dwudziestka.- Aha.w takim razie.chodz pan za mną.- Wilkołak wymija Robertai prowadzi z powrotem przez kuchnię.Po drodze zabiera stojącą na podło-dze wysoką butelkę z białego szkła.Można się łatwo domyślić, co jestw środku.Boski, rozgrzewający płyn.Zapewne własnej roboty.Włochaty cały czas bulgoce, sapie, siorbie i stęka.W sieni klęka na obakolana i grzebie w stosie rupieci.Najpierw przekłada z miejsca na miejscejakieś słoiki, pogniecione butelki PET, kawały zardzewiałej blachy i inneskotłowane odpady, potem wyciąga z dna obtłuczoną, metalową skrzynię zledwo widocznym znakiem Czerwonego Krzyża.Butelka z alkoholem stoina podłodze.- Chcesz się napić? - Gospodarz przekręca głowę i patrzy na Roberta.- To widać?- Ja widzę.Zapity profesor psychologii?- Dziękuję, sam już pić nie mogę, ale jest ze mną dziewczyna - onabardzo zmarzła, czeka na podwórzu.- Zawołaj.Swojski bimberek każdemu pomoże. Swojski bimberek ? Witamy w klubie konesera, we własnym gronie.Może tak wpadnę tutaj na weekend z dziećmi?Podnosi butelkę i przechodzi nad pochylonym gospodarzem, przesuwakoc i chce otworzyć drzwi, ale one już same otwierają się ze skrzypnię-ciem.- Robert, jesteś tam?! - Maja wyciąga otwartą dłoń.- Jestem tu z panem.- Nie widzę.eghr, ehehehrrr.- Przed tobą.Chodz do środka.Szczęście się do nas uśmiechnęło.Pangospodarz pomoże i.nie ma herbaty, ale się znalazł spirytus na przezię-bienie.No, chodz!Majka chyba nadal nic nie widzi, bo maca palcami gęste powietrzeprzed sobą.Robert wkłada jej w dłoń butelkę, jednocześnie obejmuje zaramię i szybko przybliża głowę.- Nie patrz na niego.Wygląda dziwnie, ale jest w porządku - szepce,po czym dodaje głośno: - Wez najpierw mały łyk.Jakbyś brała lekarstwo!Dno butelki wędruje do góry.- Nie czuję smaku.Gospodarz śmieje się głośno i chrapliwie.Robert wącha szyjkę.Nie mawątpliwości - w środku jest to, co ma być.- Jak nie czujesz, możesz wypić jeszcze.Tylko ostrożnie.Małymi ły-kami.**Kiedy Róża wykrzyczała dostaniecie współrzędne , Ezra chciał wy-skakiwać na zewnątrz, ale Marks ruszył pierwszy słabo oświetlonym kory-tarzem w stronę końca pociągu.W ten sposób powinno być szybciej niżwzdłuż wagonów, po pas w śniegu.Wyszło jednak wolniej.Na wysokiego grubasa w czapce z orzełkiem i odblaskowej kamizeli ztrudem zapiętej na ogromnym brzuchu nadziali się w końcówce korytarza.Roman Zwit - bo to był on - natychmiast zorientował się, że ma przedsobą tych dwóch, których szuka.Wyższy, chudy, lekko zgięty, rozczochra-ny, zabłocony i z parszywie rozbitym nosem, chciał go wyminąć, ale nie zpanem Romanem takie numery.o nie! Strażnikowi starczyło rozstawićłokcie, by zatkać przejście.- Dokumenty! - wychrypiał, wypychając chujka w stronę uchylonychdrzwi kibla.Potem się zakotłowało.Ten bez połowy nosa zrobił jakiś błyskawicznyunik, nie wiadomo jak, w każdym razie Zwit stracił go z pola widzenia,zobaczył natomiast tego niższego kalekę w ciepłej, brązowej kurtce, z głę-boko poranionym czołem i bezwładnie wiszącą ręką.Mówiąc dokładnie -zobaczył jego złe oczy i poczuł kopnięcie poniżej kolana [ Pobierz całość w formacie PDF ]