[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jej poczynaniaobserwowała Sun-Wang oraz detektyw z wydziału zabójstw, któregotu z sobą przyciągnęła.Zgodnie z przewidywaniami Tiny, tym razem piórko pisakawyrysowało na karcie tylko jeden szczyt, ale jego położenie ikształt wskazywały na to, że substancja zawarta w proszkusierżanta Hallsteada przeszła przez szklane zwoje chromatografu zdokładnie taką samą szybkością jak substancja w ekstrakcie z krwiofiary morderstwa w Torrey Pines.Innymi słowy, niewykluczone, że miały do czynienia z tymsamym związkiem chemicznym.Dwa jednakowe szczyty na wykresie nie stanowiły wystar-czającego dowodu, ale czterdzieści pięć minut pózniej, po żmudnejanalizie kroplowej, dowodów było więcej: wyniki wskazywały na to,że mają do czynienia z tą samą substancją.Znużony i śpiący detektyw wyszedł po kawę, a zainspirowaneodkryciem chemiczki kontynuowały pracę.Godzinę pózniej - teraz były już niemal absolutnie pewneswego, ale wciąż zachowywały rezerwę - skończyły badanie napodczerwień.O wpół do pierwszej w południe Tina położyła swójwykres na wykres Tracy i natychmiast zauważyły, że wyniki sąidentyczne aż w trzydziestu siedmiu miejscach.Trafiły w dziesiątkę.Strzał w dziesiątkę oznaczał, że choć wciąż nie znały chemi-cznej nazwy związku zawartego w piętnastogramowej próbce proszku,którą otrzymały od sierżanta Hallsteada, jedno nie ulegałowątpliwości: był to jeden z dwóch narkotyków znalezionych we krwiokrutnie okaleczonej i wciąż nie zidentyfikowanej młodej kobiety,którą zgwałcono i porzucono u stóp Torrey Pines osiem dni temu.Wytłumaczyły to wszystko detektywowi.Ten natychmiast sięożywił i chwycił za telefon, żeby zadzwonić do kumpli z wydziałuzabójstw.- Bill? Tu Frank.Jak to skąd? Z laboratorium, wciąż tusiedzę.Co? Tak, porównały.Strzał w dziesiątkę.Tak, tak, wiem,odlotowa sprawa.Słuchaj, może lepiej złap tego sierżanta odnarkotyków, jak mu tam.O właśnie, Hallsteada, starego Wilbura.Powiedz mu, żeby tu przyszedł.Tak sobie myślę, że ktoś siępowinien tym naprawdę zainteresować.Detektyw Martin DeLaura zamierzał właśnie wstać zza biurka -wolał pojechać do laboratorium z sierżantem Hallsteadem niżsiedzieć i przeklinać całe to gówno, w jakie się z Kodą wpakowali- gdy zadzwonił telefon.Westchnął ciężko i podniósł słuchawkę.- DeLaura.- Mam coś dla ciebie, Wilbur - powiedział wesoło oficerdyżurny.- Dzwoni jakiś facet.Chce się nawrócić, zejść ze złejdrogi i wydać wszystkich handlarzy z San Diego.- Powiedz mu, żeby się odpierdolił, dobra? - zaproponowałspokojnie DeLaura, sięgając do szuflady po buteleczkę z aspiryną.Porucznik zachichotał.- Nie, nie, Wilbur, chcę, żebyś z nim pogadał.Wy teżmusicie dbać o dobre, szczere kontakty z naszymi podatnikami.Oreklamę i tak dalej, prawda? Płacimy wam za nadliczbówki?Płacimy.No to do roboty.Klient czeka na cztery-sześć.- Trzaskodkładanej słuchawki.DeLaura patrzył chwilę na milczący telefon, połknął trzyaspiryny, popił kilkoma łykami zimnej gorzkiej kawy i wcisnąłguzik oznaczony liczbą 46.- DeLaura - mruknął bez entuzjazmu.- Hmm.Czy to wydział narkotyków? - spytał przytłumionygłos.- Nie, portiernia - warknął detektyw.- Czy wy zawszewtykacie sobie rolkę papieru toaletowego w gębę, zanim zaczniecierozmawiać przez telefon?- Co? Ach to - odrzekł głos i po chwili brzmiał już znaczniewyrazniej.- Teraz lepiej?- Znacznie.No dobra, jestem z wydziału narkotyków.O czymchciał pan rozmawiać?- Widzi pan.- Facet nabrał powietrza i westchnął.- Będęsypał.Wiem, gdzie jest laboratorium.- Będzie pan sypał.Wie pan, gdzie jest laboratorium - po-wtórzył wolno DeLaura.- A jak się pan nazywa?- Hę? Bobby- To imię.Nie ma pan nazwiska?- Co? Eee.No nie, nazwisko też mam.- No dobrze, Bobby - mruknął DeLaura tracąc gwałtowniecierpliwość.- Powiedz mi w takim razie, o jakim laboratoriummówisz.- Robią w nim narkotyki.- Robią w nim narkotyki.Zwietnie.- DeLaura zamknąłoczy.- Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że chceszrozmawiać o laboratorium, w którym robią narkotyki.Może lepiejbędzie, jeśli.- Proszę posłuchać - przerwał mu Lockwood.- Nie chciałbym,naprawdę nie chcę rozmawiać o tym przez telefon.- Jasne, nie ma sprawy - DeLaura usłyszał w głosie Bobby'egonutkę nie udawanego zdenerwowania i trochę się ożywił.- Chceszsię gdzieś spotkać i pogadać?- Tak, chcę.Wiem, co pan myśli.Myśli pan pewnie, że tojakiś głupi dowcip, ale ja mówię poważnie.Jamie MacKenzie.Słyszał pan to nazwisko?- Obiło mi się o uszy- Wie pan, jak umarł?- Durny szczeniak wyskoczył przez okno, bo ugryzł go wąż,jego pupilek.No i co z tego?- To, że Jamie nigdy nie miał węża.Wiem na sto procent, żeśmiertelnie się ich bał.- Wielkie mecyje.Ja też się ich boję.- Dobra.A gdybym panu powiedział, że faceci, którzywpuścili mu do pokoju węża, to ci sami ludzie, którzy rozpro-wadzają teraz ten nowy analog?- Pieprzysz.- DeLaura zesztywniał.- Nie, absolutnie.- Chryste - wyszeptał detektyw.- Teraz pan wie, że mówię poważnie.Niech pan posłucha.Czymożemy się spotkać.w akwarium na uniwerku?- O której?- Za godzinę.Przyjadę niebieskim Datsunem.- Numer? - spytał DeLaura sięgając po notatnik.- Jeden-ce-gie-be, dwa-siedem-dziewięć.- Będę czekał, chłopcze.- Detektyw odłożył słuchawkę iwyjął z szuflady rewolwer z kaburą.24Kiedy DeLaura wybiegał na parking, sierżant Hallstead,śledczy z biura szeryfa i detektyw z miejskiego wydziału zabójstw- obaj mocno podekscytowani - doszli do fascynującego wniosku, żedziwna wsypa znanego hurtownika może się w jakiś sposób łączyć zeszczątkami dotychczas nie zidentyfikowanego osobnika, rozerwanegowybuchem mniej więcej ośmiu lasek dynamitu w mieszkaniuwynajmowanym przez piękną rudowłosą kobietę nazwiskiem KaarenMueller oraz z morderstwem dokonanym na również niezidentyfikowanej rudowłosej kobiecie, którą tej samej nocy zabitou stóp urwiska Torrey Pines.Sęk w tym, że nie miało to żadnego sensu, ponieważ nikt nieumiał przedstawić w miarę logicznego wytłumaczenia, dlaczegotroje ludzi - włączając w to pechowego Bylightera - zamordowano zpowodu jakiegoś nie znanego proszku, którego posiadanie nie jestprawnie zabronione [ Pobierz całość w formacie PDF ]