[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie używamgo.- Och, przepraszam - odparł Swampy.Sięgnął po kufel zpiwem i pociągnąwszy solidny łyk, otarł usta.- Czasami cięnie rozumiem.Co ty widzisz w tych żółtych pchłach, którychwszyscy tak nienawidzą?Mack starał się zapanować nad sobą i nie wybuchnąćgniewem.- Widzę w nich to, że są wspaniałymi pracownikami.Niemam zamiaru zastępować ich jakimiś włóczęgami tylkodlatego, że ktoś powiedział mi, iż powinienem tak zrobić.Plantację wzięliby wtedy diabli.Poza tym nie byłoby touczciwe.Mack miał świadomość tego, że stojąca przy kredensie,odwrócona do nich plecami Carla ciągle pije wino.- Nadal nie rozumiem - upierał się Swampy, siorbiącpiwo.- Czemu tak strasznie martwisz się o te nędzne psy?- Pewnie dlatego, że urodziłem się jako jeden z nich.A tynie?- Tak, owszem, ale wszedłem do innego świata.Towszystko zmieniło.Od kłótni uchroniły ich dobiegające z zewnątrz hałasy.Wchwilę pózniej Mack rozpoznał głos Hellburnera Johnsona.Teksańczyk jak burza wpadł do pokoju.Przy boku kołysał musię peacemaker, a na jego spoconej twarzy malował się lęk.- Włóczędzy, Mack.Podpalili pawilony.Mack poszedł po wiszącego na kołku w gabinecieshopkeepera i wyjąwszy go z kabury, umieścił za pazuchą.Johnson siedział już w siodle.Mack wskoczył na tegosamego konia.Zarządca spiął wierzchowca ostrogami i ruszył.Mack czuł słodki zapach drzew i odór dymu.Objął Johnsonaw pasie i zaklął na widok płonącego w oddali budynku.- Dlaczego nie było ostrzegawczego wystrzału?- Nie wiem.- Co stało się ze strażnikiem?- Przestań na mnie krzyczeć.Nie wiem.Trzymaj się.Johnson skręcił gwałtownie.Galopowali skrajemzakurzonego gościńca.Na końcu drogi Mack dostrzegł ludzi,którzy uwijali się, usiłując ugasić olbrzymi ogień.Płomieniezniszczyły już połowę dwupiętrowego pawilonu.Z drugiej, jeszcze nie zajętej ogniem części budynku,włóczędzy wyciągali Chińczyków na podwórze.Mackspostrzegł, jak dwóch napastników powaliło jakiegośrobotnika na kolana, po czym obcięło mu warkoczyk, kopiącgo jednocześnie w brzuch.Chińczyk krzyknął i w tymmomencie otrzymał jeszcze trzy ciosy w plecy.Zemdlonyosunął się na ziemię.Mack wyciągnął kolta.Na podwórzu włóczędzy znęcalisię nad zupełnie zdanymi na ich łaskę żółtymi robotnikami,bijąc ich i kopiąc.Inni biali ludzie wyciągali z pawilonówdobytek Chińczyków i wrzucali w ogień.Johnson wstrzymał konia tak gwałtownie, że Mack omalnie spadł na ziemię.Jakiś Chińczyk, na którym tliło sięubranie, wybiegł z płonącego budynku i pognał w stronędrogi, znikając w oddali jak świetlista kometa.Mackzeskoczył z konia i włączył się do walki.Zauważył przed sobą włóczęgę, który jedną rękątrzymając za gardło jakiegoś robotnika, drugą próbował zadaćmu cios nożem.Mack podszedł bliżej, by celniej strzelić,dokładnie wymierzył, po czym nacisnął spust.Włóczęgazawył i chwycił się za nogę.Chińczyk uciekł z krzykiem.Zjego ramienia sterczała czarna rękojeść noża.Mack nie ryzykował kolejnego strzału.Ludzie wokółniego uciekali, krzyczeli, klęli i walczyli ze sobą.Gęsty dymsprawiał, że z trudem udawało się odróżnić napastników odofiar.Johnson zrozumiał to w lot.Chwycił rewolwer za lufę ikolbą rozdawał razy włóczęgom.Uderzywszy jakiegośmężczyznę w szczękę uskoczył, kiedy ten próbował wydrapaćmu oczy.Cios nie sięgnął wprawdzie celu, ale paznokciewłóczęgi przeorały policzek Johnsona.Chciał jeszcze udusićzarządcę jego własną chustą, Johnson jednak kolbą rewolwerazłamał mu nos.Ktoś chwycił ramię Macka, ściskając je z całej siły.Nimzdołał się uwolnić, w skroń uderzył go spory kamień.Upadłna ziemię.Włóczęga zarechotał.Na jego żółtej brodzie lśniłykropelki potu.Mack usłyszał z oddali stłumione okrzyki, alenie miał czasu się nad nimi zastanawiać.Zanim włóczęgazdołał zadać kolejny cios, wpakował mu kulę w udo.Mack wstał, osłaniając twarz przed bijącym od pożarużarem.Wszędzie widział Chińczyków uciekających z tym, coudało się ocalić z ognia.Większość z nich wolała nieryzykować zetknięcia się z ogarniętymi furią napastnikami.Walcząc zaciekle, Johnson pozbył się wkrótce wszystkichatakujących go włóczęgów i został sam na placu boju.Stał znisko pochyloną głową, ocierając kapiącą z policzka krew.Wjego oczach jarzył się błysk okrucieństwa.Dobiegające odstrony drogi okrzyki stały się jeszcze głośniejsze.Po chwiliMack rozpoznał niemieckie przekleństwa Swampy'ego.Kim Loo zwijał się z bólu na ziemi trzymając się zabrzuch.Jego policzki i czoło całe były w sińcach i krwawychranach.Mack pochylił się, by odciągnąć Chińczyka na bok.- Uważaj, z lewej strony - usłyszał nagle krzyk Johnsona.Odwracając się, potknął się o nogi Kim Loo i upadł obokrannego.Kolt wyślizgnął mu się z ręki.Włóczęga skoczyłkolanami na plecy Macka, przygniatając go do ziemi.Gestem, jakby był kapłanem składającym ofiarę naołtarzu, napastnik uniósł prawą dłoń.W bijącym od ogniaświetle zalśniło ostrze noża do oprawiania ryb.Włóczęgazacisnął palce na rękojeści i jego ręka zaczęła opadać.Kula Johnsona trafiła go prosto w pierś.Nóż do rybwypadł mu z dłoni.Mack wyczołgał się pośpiesznie spodzabitego, odnalazł rewolwer i wstał.Zobaczył, że Kim Lootakże podnosi się i ucieka w stronę ciemnej drogi.Swampy Hellman szedł przez podwórze purpurowy zgniewu.W dłoni ściskał swego S&W kaliber 45.- Ty przeklęty sukinsynu, ty śmieciu! Wynoś się stąd! -Uderzył kolbą jednego z włóczęgów, zwalając go z nóg.Miotał się jak błyskawica na tle ognia.Inni włóczędzy, słysząc dziki skowyt poranionych, niewytrzymali nerwowo.Odrzucili kamienie, znikając wciemnościach.Johnson spróbował schwytać jednego z nich zakołnierz, ale mężczyzna odepchnął go i uciekł.Mack podszedł do teścia, który zdawał się w swoimżywiole.- Nie powinieneś tu przyjeżdżać.- Nie wyciągaj z tego fałszywych wniosków, Johnny -wysapał Hellman.- Zrobiłem to dla ciebie, nie dla tychkitajców.- Lepiej usiądz, zanim upadniesz.- Na policzkuSwampy'ego widniał paskudny, purpurowy siniak.- Siadaj! -krzyknął, popychając go.Starzec, któremu nagle zabrakłotchu, co wystraszyło go tak, że oczy wylazły mu na wierzch,usiadł bez protestów.Mack bezradnie popatrzył na płonący budynek.W pobliżunie było wody - platforma pomp także płonęła, a następneujęcie znajdowało się aż o ćwierć mili dalej.Pobiegł kuwysokiej, rozjarzonej ścianie ognia, jak gdyby chcąc zdusićpłomienie siłą swojego gniewu.Poczuł, jak Johnson obejmuje go ramieniem.- Trzymaj się od tego z daleka.Pawilonu już nic nieuratuje.- Do diabła, nie mogę stać tu bezczynnie.- Musisz - Johnson zagrodził mu drogę.- Nic się nie dazrobić.Hałasy wokół nich - krzyki, jęki, przekleństwa -powoli ucichły [ Pobierz całość w formacie PDF ]