[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdzieś z oddali Mysz słyszał nie milknący, rozdzierający serce krzyk.Ale jakaś część jego istoty przebywała już poza tą izbą, wysoko w mroźnej pustce nad światem.Zobaczył rozpostartą w dole nocną panoramę lesistych wzgórz i dolin.Na jednym ze wzgórz u szczytu dostrzegał ciasny pęk maleńkich wież z kamienia.Obdarzony jakimś magicznym okiem sokoła przenikał wzrokiem dachy i mury owych wież po same fundamenty pod nimi, do maleńkiej mrocznej izby, gdzie mniejsi od owadów ludzie truchleli i tłoczyli się w gromadce.Paru obsługiwało mechanizm zadający ból istocie, którą mogła być wyblakła i wijąca się mrówka.Słyszał cieniutkie, ledwie uchwytne krzyki męczonej istoty, a jej ból wywierał nań przedziwny wpływ na tych wysokościach, przydając mu sił ducha i zdzierając z oczu zasłonę - całun zrazu przesłaniający dziewiczy wszechświat nocy.Albowiem zaczął słyszeć potężne szelesty wokół siebie.Kamienne skrzydła biły mroźną ciemność.Ostre promienie gwiazd wżynały mu się w mózg jak bezbolesne noże.Czuł, że rozszalały wir złej, najczarniejszej czerni runął na niego z góry niby nawała czarnych panter, i że dany mu jest we władanie.Pozwolił nawałnicy przepłynąć przez swoje ciało i cisnął ją po nie zerwanej nitce drogi w dół, ku dwóm cętkom ciemności w maleńkiej izbie na dole - ku parze wpatrzonych weń źrenic Iwriany, córki księcia Janarrla.Zobaczył, jak czerń słupa trąby powietrznej rozlewa się niczym atrament po twarzy Iwriany, nasącza jej białe ramiona i czerni palce.Zobaczył, jak dziewczyna konwulsyjnie zaciska dłoń na ramieniu ojca.Jak wyciąga drugą rękę do księcia i zbliża rozchylone wargi do jego policzka.Wówczas przez jedną chwilę, gdy zsiniałe i skurczone płomienie pochodni zatrzepotały na żywym wichrze, który, zdawało się, dmie przez łączone na wilcze łapy kamienie podziemnej izby.przez jedną chwilę, gdy oprawcom i strażnikom wypadły z rąk narzędzia ich fachu.przez jedną niezatartą chwilę spełnionej nienawiści i dokonanej zemsty, Mysz ujrzał, jak szerokie, twarde oblicze księcia Janarrla dygoce w ataku śmiertelnego przerażenia, jak wykrzywia się, niby gruba szmata wyżymana w niewidzialnych dłoniach i jak rysy wnet mną się w klęsce i konaniu.Prysła nić, na której wisiał.Duch Myszy zleciał jak ciężarek pionu do podziemnej komnaty.Wypełniał go rozdzierający ból, ale ból zwiastował życie, nie śmierć.Nad nim był niski, kamienny strop.Dłonie na kole były białe i smukłe.I wtedy pojął, że to jest ból uwalniania z ławy tortur.Powoli Iwriana zluzowała skórzane obręcze na kostkach i przegubach Myszy.Powoli pomogła mu zejść, podtrzymując z całej siły, gdy razem powlekli się przez izbę, z której wszyscy umknęli w popłochu, prócz jednej osoby skurczonej w rzeźbionym fotelu.Mysz przystanął i zmierzył nieboszczyka chłodnym, nieodgadnionym okiem sytego kota.Po czym Iwriana i Szary Kocur powędrowali dalej, na górę, przez wymiecione paniką korytarze, za bramę, w mrok nocy.IVZOBACZYĆ LANKHMAR I UMRZEĆCicho jak duchy wysoki złodziej z grubym złodziejem minąwszy ścierwo zaduszonego pętlicą podwórzowego lamparta, wyśliznęli się przez otworzone wytrychem okute drzwi kupca klejnotów Jengao na ulicę Mamony i powędrowali nią na wschód w nikłym, czarnym smogu nocnym Lankhmaru, Miasta Dwakroć Siedmiu Tysięcy Dziesiątków Dymów.Nie było innej drogi, jak tylko Mamony i tylko na wschód, ponieważ w kierunku zachodnim, u zbiegu z ulicą Srebrników stał posterunek straży miejskiej, gdzie nieprzekupni strażnicy w pobrązowionych hełmach i kirysach niestrudzenie postukiwali i pobrzękiwali pikami, natomiast posesja Jengao nie miała bocznych wyjść, ani tylnego, ani nawet okna w kamiennych, grubych na trzy piędzi murach, ani żadnych drzwi zapadowych w prawie tak samo potężnym stropie i posadzce.Wysoki, milczący Slewjas, złodziejski mistrz kandydat, oraz gruby, o rozbieganych oczkach Fissif, złodziej drugiej klasy, za dzisiejszą akcję promowany do pierwszej ze sprawnością utalentowanego oszusta, niczym się jednak nie przejmowali.Wszystko przebiegało zgodnie z planem.Każdy w swojej sakiewce miał zasznurowany mniejszy woreczek z kamieniami tylko pierwszej wody, bowiem nieprzytomnemu od pobicia i chrapiącemu teraz donośnie pod swym dachem Jengao należało znów pozwolić, ba, na Jengao należało chuchać i dmuchać, żeby znów doprowadził interes do rozkwitu, i tym samym dojrzał do kolejnego skubania.Tak głosiło chyba najpierwsze przykazanie Gildii Złodziejskiej: nigdy nie zabijaj kury znoszącej żółte jajka z rubinowym żółtkiem czy też białe z brylantowym białkiem.Obaj złodzieje mieli również błogą świadomość, że z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wracają prościutko do domu, nie do żony, uchowaj Artho! - i nie do rodziców ani do dzieci, brońcie wszyscy Bogowie! - lecz do Domu Złodzieja, koszar i głównej kwatery wszechpotężnej Gildii będącej im obu tak ojcem, jak i matką, chociaż kobieta nie mogła przekroczyć stojącego wiecznie otworem portalu przy ulicy Taniej.Mimo że za całą broń każdy z nich miał jedynie sztylet o srebrnej rękojeści - regulaminowy nóż złodzieja, właściwie używany tylko w rzadkich pojedynkach i porachunkach na własnym podwórku, bardziej oznaka przynależności do bractwa niż bojowy oręż - to dodatkowo krzepiła złodziei na duchu myśl o towarzyszącej im nader silnej obstawie trzech zaufanych i strasznych zbirów wynajętych z Bractwa Morderców - jednego daleko w przodzie na szpicy, pozostałych dwóch jako straż tylna i zarazem główna siła uderzeniowa daleko w tyle, bez mała poza zasięgiem wzroku, bo człowiek mądry nigdy nie rzuca się w oczy z takim konwojem, a przynajmniej tak uważał Krowas, Wielki Mistrz Gildii Złodziejskiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]