RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Cali?— Cali.— Czy tobie też tak w uszach szumi? — zapytał Stachurka.— Tak.Zupełnie jak morze.— To pewnie od wybuchu.— A co to właściwie było? — zapytał Wiktor.— Ty się jeszcze pytasz? — zaśmiał się jakimś nienaturalnym, strasznym głosem Gola.— Wysadzili szyb.Rozumiesz? Jesteśmy żywcem pogrzebani! — znów zaniósł się swoim strasznym śmiechem.Chłopcy stali jak skamieniali.Nagle ujrzeli, że coś błyska im pod nogami i chlupocze.To woda! Skąd tyle jej się tu wzięło? Sunie szerokimi językami, podnosi się.— Uciekajmy! — krzyknął Rudniok.— Woda zatapia chodnik!Chłopcy rzucili się w kierunku szybu.— Gdzie biegniecie?! — wołał za nimi Rudniok.— Nie widzicie, że stamtąd przecież płynie?Chłopcy zatrzymali się.Przed nimi szalała woda.Całe kaskady wody, czarne, błyszczące jak smoła, z szumem i hukiem przeraźliwym spadały gdzieś z góry.Pieniąc się i rozpryskując o skały, wypełniały szybkim nurtem chodniki.A wszystko to pokrywała mgła — tysiące drobniutkich kropelek zawieszonych w powietrzu na cząsteczkach kurzu skalnego i mieniących się złotawo w blasku lampy.Cofnęli się przerażeni i zaczęli uciekać w przeciwną stronę, ile sił w nogach.A woda ścigała się z nimi.Mimo, że ten chodnik prowadził wyraźnie pod górę, chłopcy myśleli, że obniża się on coraz bardziej.Ale to nie chodnik się obniżał, to wody przybywało.Ciapa stracił grunt pod nogami i płynął z żałosnym skomleniem.Karlikowi zrobiło się żal psiny i wziął go na ręce.Wkrótce brodzili już do połowy łydek.Jedyne, co ich mogło uratować, to zahamowanie się przypływu, ale wody przybywało coraz więcej.„A co będzie, jeśli chodnik jest ślepy i skończy się nagle? — Karlikowi włosy stanęły na głowie.— Albo jeśli obniży się niespodziewanie?” — Nie znali go przecież zupełnie, uciekali na ślepo, ujęci w straszliwą pułapkę wody i skały.Trzydzieści metrów pod ziemią.A wreszcie najstraszniejsza, odbierająca wszelką nadzieję myśl: „Co będzie, jeśli szyb został naprawdę wysadzony?”Wkrótce każdy zdał sobie sprawę, że niebezpieczeństwo jest śmiertelne, a zguba bliższa, niż przypuszczali.Woda sięgała już po kolana i wlewała się do butów.Biec było coraz trudniej.Nogi drętwiały im z zimna, a na czołach pot perlił się kroplami.Śmiertelnie znużeni, podtrzymywali się wzajemnie, żeby nie upaść.Niebawem woda sięgała im już do bioder.— Nie idę dalej — jęknął Gola.— My się nigdy nie wydostaniemy.— Wydostaniemy! Nie bój się! — dyszał Karlik.— Jeszcze trochę, no, Stefek.Gola trząsł się na całym ciele i miał wielkie, obłąkane strachem oczy.— A jak to jest ślepy chodnik?— Nie, to na pewno nie jest ślepy chodnik — powtarzał z uporem Rudniok.Upływały minuty pełne grozy.Woda podnosiła się ustawicznie, jakby ktoś gdzieś w górze stale pompował w tym samym tempie.Lecz widać rozstrzygnięcie losów nieszczęśliwych ofiar miało być szybsze, niż się zrazu wydawało.Bo oto niespodziewanie napłynęła nowa fala — poziom wody podskoczył od razu o jakieś dziesięć centymetrów i zaczął przybierać w nowym, wzmożonym tempie.Widocznie głębiej położone korytarze zostały już całkowicie zalane i cała masa runęła na chodnik, którym szli chłopcy.Uderzenie było tak silne, że chłopcy padli twarzą na wodę.Karlik upuścił Ciapę.Psiak poszedł pod wodę, ale zaraz wypłynął i bijąc łapkami zaczął raźno posuwać się naprzód.Chłopcy też doszli do wniosku, że już lepiej pływać niż przedzierać się w wodzie po piersi.Nieraz w skwarne dni lipca biegli do Wiernej Rzeki i paćkali się w wodzie, a później kładli na plecach i woda niosła ich na wznak z prądem, póki nie najechali plecami na mieliznę.Czy myślał kto z nich wtedy, że przyjdzie im płynąć pod potężnej grubości pokrywą skalną, podziemnym korytarzem, w ciemnościach i lodowatej wodzie, w zaciekłej walce o życie?Tylko jeden Gola szedł dalej z lampą na ramieniu.Wreszcie woda podniosła się tak wysoko, że dzieliło ją od stropu nie więcej niż dwadzieścia centymetrów.Miejscami fala tłukła już o sklepienie.Zrozumieli, że to koniec.Gola oparł się o ścianę i dyszał ciężko.Karlik zauważywszy, że światło zostaje w tyle, obejrzał się na niego.— Płyń, stary! — krzyknął usiłując przekrzyczeć szum.— Słyszysz? Płyń!— Po co.wszystko jedno, czy tu.czy metr dalej — wymamrotał słabym głosem Gola.Karlik nie usłyszał tych słów, ale zrozumiał, że Gola ma już dosyć.Ostatnim wysiłkiem podpłynął do niego, wziął lampę i pociągnął go za sobą.Widząc, że się opiera, zacisnął zęby i uderzeniem w pierś pozbawił go równowagi.Gola zanurzył się z głową, ale zaraz wypłynął na powierzchnię.Krztusząc się i parskając zaczął płynąć za Karlikiem.Karlik posuwał się z trudem, trzymając w ręku lampę.Bryzgi wody przewalały się z sykiem przez płomień.Żeby nie zgasła, rozkręcił kurek na największy gaz.W głowie tłukły mu się słowa ojca: „Górnik nigdy nie porzuca lampy”.Lampa teraz była najważniejsza.Chyba tylko ona utrzymywała ich jeszcze przy świadomości i życiu.Ona jeszcze pozwalała im wierzyć, że to wszystko, co przeżywają, to tylko przygoda.straszna, ale przygoda, rzeczywiście przygoda, a nie jakiś potworny majak senny, że naprawdę jest woda i skały, a wśród nich.oni.Gdyby ona zgasła, to byłby koniec.Przestaliby wierzyć, że jeszcze żyją, że walczą, że są, i wtedy zginęliby naprawdę.Więc, chociaż wyczerpany nieludzkim wysiłkiem, ledwie sam utrzymuje się na powierzchni, chociaż lampa ciąży mu nieznośnie i przeszkadza, chociaż każde włókno umęczonych mięśni żąda, by ją cisnął w wodę, choć kusi go ochota dać się pochłonąć wodzie, skale i ciemnościom — ściska ją wytrwale w omdlewającej ręce i wie, że nie puści, choćby mu przyszło trzymać ją zębami.Lecz tymczasem podróż zdawała się zbliżać do swego straszliwego kresu.W pewnym momencie wynurzywszy z wody głowę nie zobaczył już dalszego ciągu chodnika, owej czarnej czeluści, która huczała trwogą, lecz i nadzieją.Zamiast niej ujrzał wyraźnie żółtawą ścianę, o którą załamywał się spieniony nurt.To znaczy.koniec.Więc jednak chodnik był ślepy.W tej samej chwili potężny wir porwał go za sobą i zapędził gdzieś obok.O mało co nie wypuścił lampy z odrętwiałej ręki.Spróbował dostać nogą do dna, Ale nie dało się.Poczuł tylko silne podwodne wiry.Woda napotkawszy skalną zaporę kotłowała się, cofała, zderzała.Żeby nie dać się wessać w ten śmiertelny korkociąg, uczepił się kurczowo skały.Gdy ochłonął, spostrzegł, że pozostali chłopcy podobnie trzymają się ściany i wpatrują gdzieś w górę.Dopiero teraz zorientował się, że nad głową nie ma sklepienia.Zamrugał oczami, by strząsnąć wodę z powiek, i patrzył jak urzeczony.Ściana biegła wysoko w górę.Na wysokości jakichś trzech metrów nad nimi widać było spękany strop.Pod samym stropem czernił się otwór.Na ten widok z gardła Karlika wydarł się radosny okrzyk.Więc jest stąd jakieś wyjście?Rzeczywiście było to typowe dla starej kopalni zakończenie jednego chodnika i rozpoczęcie drugiego, na innej wysokości.Lecz jak się wdrapać na wysokość trzech metrów? Gdyby można było dostać nogami do dna, wtedy wspięliby się jeden na drugiego jak tam, w szybie, a później wciągali po sznurze.ale tak? Ściana nie była wprawdzie gładka i mogli od biedy przytrzymywać się rękami za wystające skały, ale co innego jest trzymać się leżąc na wodzie, a co innego wspinać.Najgorszą jednak trudność przedstawiała pochyłość ściany [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl