[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A więc jednak65jeszcze jeden spacerek.Próby zdalnego uruchomienia silników opuszczonej ra-kiety spełzły na niczym.Nie lepiej poszło z automatem włazu.Nie odpowiadałżaden z zespołów Heliosa.Nasze impulsy przeszywały statek lub odbijały sięod niego jak od pierwszego lepszego meteorytu.Tym razem nie używałem pistoleciku.Podciągnąłem się po prostu po kablujak po linie poręczowej, założonej dla zabawy na równinie.Nie minęło nawet pięćminut, a już dotknąłem rękawicą burty rakiety.Bez żadnych zwidów, natręctwmyślowych czy czegoś w tym rodzaju.Opłynąłem statek dookoła, lustrując uważnie jego pancerz.Był w zupełnymporządku.Nie udało mi się wypatrzyć śladów jakiejkolwiek awarii, najdrobniej-szej choćby rysy przy przestrzeliny.Klapy baterii laserowych i miotaczy byłyczarne, okopcone.Wyglądały jak dysze po długim locie w atmosferze.Właz osobowy zatrzaśnięty na głucho.Nie próbowałem nawet wzywać au-tomatu śluzy.Nie zdałoby się to na nic.Wiedziałem już, czemu Helios milczy.Jego zasoby energetyczne były wyczerpane do cna.Przemienniki przestały zasilaćpokładową aparaturę, łącznie z automatycznym nadajnikiem namiarowym, zuży-wającym śmiesznie małe ilości paliwa.Nietrudno było dojść do tego wniosku.Poprostu nie sposób wyobrazić sobie jakiejkolwiek innej przyczyny martwoty stat-ku.Nawiasem mówiąc, chciałbym zobaczyć tego, kto wystąpiłby z jakąś w miaręrozsądną hipotezą, tłumaczącą okoliczności opróżnienia zasobników energetycz-nych rakiety.Powędrowałem do włazu transportowego.Ta sama historia.W przeciwień-stwie do pierwszego, ten można było jednak otworzyć z zewnątrz, zdejmującwprasowaną w pancerz pokrywę magnetyczną, zainstalowaną z myślą o sytu-acjach, kiedy cała załoga musi opuścić statek, a w czasie jej nieobecności auto-maty odmówią posłuszeństwa.Nie słyszałem, aby przytrafiło się to komukolwiekdotychczas, ale konstruktorzy mają zwyczaj raczej powiększać w nieskończonośćilość teoretycznie możliwych sytuacji, aniżeli grzeszyć sceptycznym realizmem.Skądinąd zresztą zupełnie słusznie.Oparłem się o pancerz między nasadą dyszy a bezpiecznikiem klapy transpor-towej i wezwałem Snagga.Powiedziałem, żeby wziął Skorpiona , trochę paliwachemicznego i parę wymiennych zespołów do automatów sterowniczych.Kilkanaście minut pózniej granatowe tło, na którym czernił się masyw Ura-na rozbłysło jasnofioletowym wybuchem.Snagg startował. Skorpion był po-jazdem zbyt dużym, bym mógł widzieć jego kontury, przesuwające się pod gwiaz-dami.Wytężając wzrok, dostrzegłem tylko jakby obłok czerni, zachodzący na ko-lejne słońce.Snagg naprowadzał Skorpiona szeroką parabolą.Doszedłszy do stycznejz rufą Heliosa , zastopował kilkoma uderzeniami hamownic.Odwrócił rakiet-kę dziobem w moją stronę i, wyłączywszy silnik, szybował jak martwy owad,naprawdę przypominający skorpiona, dzięki sterczącemu nad kadłubem ostremu66wylotowi miotacza.Był to jeden z najmniejszych pojazdów latających, jakie mie-liśmy na pokładach.Kiedy znalazł się tak blisko, że mógłbym go dopaść jednym odrzutem pistole-cika, spod dziobu Skorpiona wysunęły się dwa długie, elastyczne wąsy zacze-pów magnetycznych.Minęło jeszcze kilkadziesiąt sekund i w otwartym włazierakietki, tkwiącej już nieruchomo tuż przy nasadzie dyszy wielkiego statku, uj-rzałem głowę Snagga w srebrzystoszklanym, baniastym hełmie. Sielanka mruknął, rozkładając antenę podręcznego zespoliku łączności,używanego w próżni dla koordynacji pracy automatów.Nie odpowiedziałem.Wobec idealnej ciszy i spokoju, panującego wokół He-liosa , wszystkie moje poprzednie manewry musiały się wydawać co najmniejdziwne.Nie ulegało wątpliwości, że obaj czekają na wyjaśnienia.Automaty poradziły sobie z klapą w ciągu trzydziestu sekund.Chwilę pózniejpierwsza komora transportowa stanęła przed nami otworem.Powiedziałem Snaggowi, żeby nie wprowadzał Skorpiona do wnętrza stat-ku.Miał odczekać kilka minut i wejść za mną.Skinął głową na znak, że zrozumiał.Widziałem, jak manipuluje aparatem łączności, żeby przekazać dane Rivie.Odepchnąłem się lekko od krawędzi włazu i z głową naprzód, jak nurek wpły-wający do groty, pogrążyłem się w mrocznym wnętrzu śluzy.Zaraz za progiem,z którego odchodziły płaskie zastrzały klapy, zapaliłem reflektor.Zatrzymałemsię i uważnie zlustrowałem ściany komory.Ogarnęło mnie dziwne uczucie.Jak-by jakiegoś onieśmielenia i lekkiego podniecenia zarazem.Myślę, że podobnegouczucia mogli doznawać pierwsi badacze, pogrążający się w nowo odkrytych ko-rytarzach staroegipskiej piramidy.Ale ten statek był martwy zaledwie od sześciu lat.Jeśli nie krócej.Cokolwiekkrył w swoich kabinach i pomieszczeniach, nie będą to złote sarkofagi.Nawet jeślikształt komór hibernacyjnych naprawdę może się komuś skojarzyć z wyglądemstaroświeckich trumien.* * *Komora transportowa była pusta.Podobnie dwie następne.Między drugąa trzecią ściana działowa była rozsunięta.Tutaj stały zwykle najcięższe pojaz-dy statku.Widocznie załoga wysłała je w drogę w gorączkowym pośpiechu.Alepoza tym we wnętrzu części transportowej panował idealny ład.Długie warko-cze przewodów ciągnęły się równymi pasmami, oplatały ściany i strop, wpadaływ płaskie pudła wzmacniaczy i korektorów, znowu wyłaniały się na powierzch-nię, by nagłym łukiem wniknąć w bulwiaste zgrubienia grodzi, dzielącej komory67transportowe od pokładów energetycznych.Sprawdziłem je wszystkie metr pometrze, na próżno szukając śladu uszkodzenia mechanicznego czy awarii.Wresz-cie podpłynąłem do końca pomieszczenia i zatrzymałem się u wylotu lejkowatejniszy, która stanowiła przedsionek śluzy.Otwarcie klapy zajęło mi więcej czasu, niż myślałem.Odzwyczaiłem się odręcznej obsługi mechanizmów.Zresztą i mechanizmy same miały prawo odzwy-czaić się od pracy.Tak czy owak udało mi się w końcu odsunąć klapę, z niewielemniejszym wysiłkiem, niż gdybym to robił w polu grawitacyjnym, i znalazłem sięw śluzie.Zatrzymałem się pośrodku kolistego pomieszczenia, niewiele większego niżanalogiczne komory statków typu Uran , i skierowałem światło reflektora naściany.W pierwszej chwili wzdrygnąłem się i odruchowo sięgnąłem po miotacz.Ale to były tylko skafandry.Snop światła wyłuskiwał je kolejno, jeden po drugim,wiszące obok siebie jak zbroje w muzeum.Hełmy, srebrzyste kadłuby wzdęte jakkukły, cienkie, elastyczne przewody.Sąsiednia ściana była ogołocona.Po skafandrach pozostały tylko palcowatezaczepy i końcówki przewodów.Nigdzie śladu nieporządku, pośpiechu, paniki.Klapa drzwi prowadzących do kabin szczelnie zamknięta.Przejechałem jeszcze reflektorem pozostałe ściany, strop i podłogę, zajrzałemwe wszystkie kąty, z narastającym przeświadczeniem, że nie trafię tu na żadenślad, który pomógłby mi wyjaśnić zagadkę opuszczenia Heliosa i że tak samobędzie wszędzie, w całym statku.Wreszcie podszedłem do drzwi i, przezwycię-żając opór bezpiecznika, szarpnąłem zamek.Równocześnie skoczyłem do tyłu,chroniąc się za grodzią, żeby uniknąć wiru, jaki mógł powstać przy nagłej zmia-nie ciśnienia.Ale poza sekundowym naporem na przód skafandra i dzwiękiem,przypominającym głęboki oddech zmęczonego człowieka, nic nie poczułem aninie usłyszałem.Odczekałem chwilę, po czym, zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi,wkroczyłem do korytarza [ Pobierz całość w formacie PDF ]