[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Uważać – odparł Aaron.– Cóż mi innego pozostaje?Ona chciała, żeby przyjechał do niej do domu o trzeciej, bo musi tam spędzić trochę czasu sama.Z Lasherem? Jak miał opanować emocje aż do trzeciej?Jesteś w Nowym Orleanie, stary.Nie zajrzałeś jeszcze do sąsiadów.Może przyszła pora, aby ich odwiedzić.* * *Wyszedł z hotelu o jedenastej czterdzieści pięć.Gdy znalazł się na zewnątrz, niespodziankę i przyjemność sprawiło mu ciepłe powietrze.Po trzydziestu latach spędzonych w San Francisco osłabiał go chłód i wiatr.Poszedł w stronę przedmieścia.Po jakimś czasie stwierdził, że wspina się i schodzi ze wzgórz, podświadomie wybierając tę samą co przed laty drogę.Płaskie, szerokie chodniki wydawały mu się wspaniałe.Wszystko stawało się łatwiejsze.Upajał się każdym oddechem, powiewem ciepłej bryzy, każdym krokiem, przejściem przez ulicę.Rzucał łagodne spojrzenie na wysokie dęby o czarnych pniach, które zmieniły wygląd miasta, gdy tylko przemierzył aleję Jacksona.Wiatr nie uderzał go w twarz, nie oślepiał blask nieba jak nad wybrzeżem Pacyfiku.Wybrał ulicę Filipa, aby dotrzeć do Dzielnicy Irlandzkiej.Szedł powoli tak jak niegdyś.Wiedział, że żar będzie coraz gorszy, ubranie będzie wydawało się cięższe, za jakiś czas poczuje wilgoć w butach, wcześniej czy później zdejmie lekką marynarkę i zarzuci ją na ramię.Szybko o wszystkim zapomniał; pochłonęły go radosne wspomnienia.Oderwały od troski o Rowan, rozważań o tamtym mężczyźnie.Wracał do przeszłości.Unosiła go między stare, porośnięte bluszczem ściany i wczesne urokliny rosnące, wysokie i cienkie, jak chwasty, ale obsypane wielkimi kwiatami, które co i raz opadały.Gdy przechodził, musiał je odsuwać.Wróciła do niego jeszcze silniejsza niż kiedykolwiek tęsknota, która niczego nie upiększyła.Wysokie jaśminy, o wiele większe niż w San Francisco, rosły tuż przy domach sprzed wojny secesyjnej, z kamiennymi ścianami i kolumnami, mocnymi i wspaniałymi jak przy ulicy Pierwszej.W końcu dotarł do Targowej.Przeszedł ją ostrożnie: ruch się wzmagał.Wkroczył do Dzielnicy Irlandzkiej.Budynki wydawały się kurczyć, kolumny zastąpiono podporami, nie rosły tu dęby, nawet jaśminów nie było widać za rogiem ulicy Konstancji.Ale wszystko zdawało się takie wspaniałe, tu było jego miejsce.Kiedyś.Na zaniedbanej ulicy Zwiastowania pękło mu serce.Ślady renowacji i świeżej farby, które zauważył na Konstancji i Powella, teraz dostrzegał coraz rzadziej.Śmieci i stare opony zrzucano na pustych działkach.Dom jego dzieciństwa był opuszczony.Na okna i drzwi przybito płyty dykty.Ogródek, w którym kiedyś się bawił, zarastała dżungla chwastów otoczona ohydnym łańcuchem.Nie widział dziwaczków, zakwitających na różowo i pachnących latem i zimą.Zniknęły drzewa bananowe ocieniające koniec bocznej alejki.Spożywczy na rogu zamknięto na kłódkę.W starym barze obok nie dostrzegał najmniejszego śladu życia.W końcu uświadomił sobie, że jest jedynym białym człowiekiem w zasięgu wzroku.Im dalej wędrował, tym bardziej okolica wydawała się smutniejsza i bardziej opuszczona.Tu i tam dostrzegał świeżo pomalowany dom; ładne czarne dziecko z warkoczykami i okrągłymi, spokojnymi oczami stało przy furtce patrząc na niego.Ale wszyscy ludzie, których kiedyś znał, dawno stąd odeszli.Posępna ruina alei Jacksona przygnębiła go.A jednak szedł dalej, do domu świętego Tomasza.Nie mieszkali tu już biali ludzie.Nikt nie musiał mu o tym mówić.Teraz ta część miasta należy do czarnych ludzi.Czuł zimne, oceniające spojrzenia, gdy skręcił w ulicę Józefiny w stronę starych kościołów i szkoły.Coraz więcej drewnianych domków, niektóre partery wypalone.Zniszczone, przesiąknięte wilgocią meble zrzucono na stos przy ścianach.Choć tyle już widział, ruina opuszczonych szkolnych budynków wstrząsnęła nim głęboko.Szyby wybito w oknach klas, w których uczył się dawno, dawno temu.A tam gimnazjum, pracował przy jego budowie, wydawało się tak całkowicie zapomniane.Tylko kościoły świętej Marii i świętego Alfonsa stały dumnie, niepokonane.Ale drzwi do nich zamknięto.Dróżka prowadząca do zakrystii była zarośnięta chwastami wysokimi do kolan.Zobaczył, że puszki elektryczne są otwarte i zardzewiałe w środku, wyrwano z nich bezpieczniki.– Chcesz pan obejrzeć kościół?Odwrócił się.Mówił do niego niski, łysiejący mężczyzna z wystającym brzuchem i poczerwieniałą twarzą.– Może se pan iść do proboszcza, wpuszczom pana do środka.Michael skinął głową.Jednak plebania też była zamknięta.Musiał długo dzwonić, potem czekał na brzęczyk sygnalizujący odblokowanie drzwi.Za szybą pokazała się drobna kobieta w mocnych okularach i o krótkich rudych włosach.Wyciągnął garść dwudziestodolarowych banknotów.– Chciałbym złożyć na ofiarę.Proszę mi pokazać oba kościoły.– Nic z tego.Nie można teraz wchodzić do świętego Alfonsa.Jest niebezpiecznie.Odpada tynk!Tynk! Pamiętał wspaniałe freski na suficie; święci spoglądali na niego z błękitnego nieba.Pod tym dachem ochrzczono go, przystąpił do Pierwszej Komunii, potem do bierzmowania.Ostatniego wieczoru spędzonego w Nowym Orleanie udał się do świętego Alfonsa, wraz z innymi promowanymi do następnej klasy.Nie przyszło mu do głowy rozglądać się po raz ostatni, tak bardzo był podekscytowany wyjazdem z matką na zachód.– Gdzie się wszyscy podziali? – zapytał.– Wyprowadzili się – odparła kobieta, prowadząc go przez plebanię do wnętrza kościoła świętej Marii.– A kolorowi nie przychodzą.– Ale dlaczego jest pozamykane?– Obrabowano nas dwukrotnie.Nie potrafił tego pojąć.Nie móc wejść do spokojnego, pełnego cieni kościoła o każdej porze? Nie móc usiąść, porozmawiać z aniołami i świętymi, gdy stare kobiety w sukienkach w kwiaty i słomkowych kapeluszach klęczą i odmawiają zwiędłymi wargami różaniec?Szli przez kościół.Tutaj służył do mszy.Był ministrantem.Przygotowywał wino mszalne.Zadrżał z radości, gdy zobaczył rzędy drewnianych figur świętych, długą wysoką nawę z gotyckimi łukami.Wspaniałe, nietknięte.Dzięki Bogu, wszystko stało na miejscu.Zaczęły dusić go łzy.Schował ręce do kieszeni, pochylił głowę.Od czasu do czasu spoglądał tu i tam spod zmarszczonych brwi.Mieszały mu się msze w tym kościele z odprawianymi po drugiej stronie ulicy u świętego Alfonsa.Wtedy Niemcy i Irlandczycy już się nie kłócili ze sobą.Przypominał sobie nazwiska.W podstawówce chodzili na poranną mszę do świętego Alfonsa.Uczniowie szkoły średniej zapełniali ławki u świętej Marii.Bez trudu wyobraził sobie uczniów w mundurkach tłumnie wychodzących z ławek, aby przystąpić do Pierwszej Komunii.Dziewczęta w białych bluzkach i błękitnych wełnianych spódniczkach, chłopcy w zielonych koszulach i spodniach.Wrócił pamięcią do czasów, kiedy miał osiem lat i machał na tych schodach dymiącą kadzielnicą przy błogosławieństwie.– Proszę się nie spieszyć – powiedziała kobieta.– Kiedy pan skończy, proszę przejść przez plebanię.Siedział pół godziny w pierwszym rzędzie ławek.Nie wiedział dokładnie, co robi.Być może próbował zapamiętać szczegóły, których nie potrafił przywołać we wcześniejszych wspomnieniach.Nigdy już nie zapomni wyrytych w marmurowej posadzce nazwisk ludzi pogrzebanych pod ołtarzem [ Pobierz całość w formacie PDF ]