RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Budowali swe domy wśród osik, ma­gicznie zdobiąc ich pnie srebrem i złotem.Wznosili swe do­mostwa z lśniącego, różowego kwarcu i zapraszali przyrodę, by zamieszkała wśród nich.Silvanesti zaś we wszystkim kochali wyjątkowość i róż­norodność.Nie dostrzegając istnienia owej unikalności w naturze, przekształcali przyrodę tak, by dopasowała się do ich ideałów.Mieli cierpliwość i mieli czas – Czymże bowiem były stulecia dla elfów, których życie mierzone było setkami lat? Tak więc zmieniali kształt całych lasów, przy­strzygając i kopiąc, zmuszając drzewa i kwiaty do tworzenia fantastycznych ogrodów niezrównanej urody.Nie budowali domów, lecz obciosywali i kształtowali na­turalnie występujące na ich ziemiach marmurowe skały w tak cudowne i osobliwe kształty, iż za nim rasy krasnoludów i elfów poróżniły się, krasnoludzcy rzemieślnicy przemierzali tysiące kilometrów, by je ujrzeć, a zobaczy­wszy je, mogli tylko zapłakać na widok tak niespotykanego piękna.Powiadano również, że człowiek, który zawędrował do ogrodów Silvanesti, nie potrafił już ich opuścić, lecz zo­stawał w nich na zawsze – uwięziony i urzeczony pięk­nym snem.Tanis oczywiście znał to wszystko jedynie z legend, bo­wiem od czasów bratobójczych wojen żaden Qualinesti nie odwiedził swej pradawnej ojczyzny.Mniemano, że ludzi nie wpuszczano do Silvanesti już na sto lat przed tymi wyda­rzeniami.– Czy prawdę mówią opowieści – Tanis spytał A1hanę, gdy przelatywali nad drzewami na grzbietach gryfów – opowieści o ludziach uwięzionych przez piękno Silvanesti i nie mogących się zeń wydostać? Czy moi przyjaciele mogą wejść na tę ziemię?Alhana obejrzała się na niego.– Wiedziałam, że ludzie są słabi – rzekła chłodno – lecz nie sądziłam, że aż tak bardzo.To prawda, że ludzie nie przybywają do Silvanesti, lecz dlatego, że ich nie wpuszczamy.Z całą pewnością nie chcielibyśmy żadnego z nich zatrzymywać u siebie.Gdybym uważała, że może to nam grozić, nie wpuściłabym was do mojej ojczyzny.– Nawet Sturma? – nie mógł się powstrzymać od ką­śliwej uwagi, dotknięty jej zjadliwym tonem.Nie oczekiwał jednak takiej reakcji.Alhana odwróciła się ku niemu tak szybko, że poczuł na skórze smagnięcie jej długich, czarnych włosów.Twarz jej tak pobladła z gnie­wu, aż wydawała się przezroczysta.Mógł dostrzec żyłki pul­sujące pod jej skórą.Wydawało mu się, że tonie w czarnej głębi jej ciemnych oczu.– Nigdy więcej nie wspominaj o tym przy mnie! – wycedziła przez zaciśnięte zęby i pobladłe wargi.– Nigdy więcej nie wspominaj o nim!– Ale zeszłej nocy.– zdumiony Tanis zawahał się, dotykając dłonią palącego policzka.– Zeszłej nocy nie było – powiedziała Alhana.– Byłam słaba, zmęczona, przerażona.Tak jak wtedy.gdy spotkałam Stur – tego rycerza.Żałuję, że rozmawiałam z tobą o nim.Żałuję, że powiedziałam ci o gwiezdnym klej­nocie.– Czy żałujesz, że mu go dałaś? – zapytał Tanis.– Żałuję dnia, w którym moja noga postała w Tarsis – odparta Alhana niskim, pełnym pasji głosem.– Obym nigdy tam się nie zjawiła! Nigdy! – Odwróciła się gwał­townie, zostawiając Tanisa ponurym myślom.Drużyna dotarła właśnie do rzeki, gdy gryfy nagle za­trzymały swój lot.W zasięgu wzroku mieli wysoką Wieżę Gwiazd, która lśniła jak rozwijający się ku słońcu sznur pe­reł.Spoglądając przed siebie Tanis nie dostrzegał żadnych oznak niebezpieczeństwa, a jednak ich gryfy wciąż szybko zbliżały się ku ziemi.Trudno doprawdy byłoby uwierzyć, że Silvanesti zostało napadnięte.W powietrzu nie było śladu cienkich smug dymu z obozowisk, jakich nie brakowałoby, gdyby smokowcy za­jęli te ziemie.Okolica nie była spalona, ani spustoszona.W dole Tanis widział zieleń osik błyszczących w słońcu.Tu i ówdzie lśnił w lesie biały splendor marmurowych domów.– Nie! – Alhana odezwała się do gryfów w języku elfów.– Rozkazuję wam! Lećcie dalej! Muszę dotrzeć do wieży!Gryfy ignorowały ją jednak, zataczając koła coraz niżej.– Co się dzieje? – zapytał Tanis.– Dlaczego się zatrzymujemy? Jesteśmy już blisko wieży.Co się stało? – Rozejrzał się wokół.– Nie widzę niczego, czym należa­łoby się martwić.– Nie chcą lecieć dalej – powiedziała Alhana.– Na jej twarzy malował się niepokój.– Nie chcą mi po­wiedzieć dlaczego, tylko twierdzą, że dalej musimy iść sami.Nie rozumiem tego.Tanisowi nie podobało się to.Gryfy znane były ze swej dzikości i niezależności, lecz kiedy raz już pozyskało się ich wierność, służyły swym panom z pełnym oddaniem.Królewski ród Silvanesti zawsze oswajał gryfy dla swych potrzeb.Choć były mniejsze od smoków, ich ogromna szyb­kość, ostre szpony, zakrzywiony dziób i zakończone lwimi pazurami tylne łapy czyniły z nich przeciwników, z którymi należało się liczyć.Tanis słyszał, że nie lękały się niemal niczego na Krynnie.Pamiętał, że gryfy przedarły się do Tar­sis przez chmary smoków bez oznak strachu.Teraz jednakże gryfy najwyraźniej się czegoś obawiały.Wylądowały na brzegu rzeki, nie zważając na gniewne i władcze polecenia Alhany, która kazała im lecieć dalej.Muskały ponuro swe pióra i uparcie odmawiały posłuszeństwa.W końcu drużynie nie pozostało nic innego, jak zsunąć się z grzbietów gryfów i ściągnąć z nich bagaże.Wtedy ptasio-lwie stworzenia rozpostarły skrzydła z dziką god­nością i wzbiły się w niebo.– No cóż, to tyle – rzuciła ostro Alhana, ignorując gniewne spojrzenia, jakie jej posyłano.– Będziemy mu­sieli po prostu iść pieszo.To już niedaleko.Drużyna stanęła bezradnie na brzegu rzeki, spoglądając ponad jej skrzącym się nurtem na las po drugiej stronie.Wszyscy byli spięci, czujni i wypatrywali kłopotów.Widzie­li jednak tylko drzewa błyszczące w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.Rzeka szemrząc, omywała brzeg.Choć osiki były jeszcze zielone, cisza zimy spowijała już ziemię.– O ile pamiętam, powiedziałaś, że twój lud zbiegł przed oblężeniem – Tanis powiedział wreszcie do Alhany.– Jeśli ten kraj jest pod władzą smoków, to ja jestem krasnolud żlebowy! – parsknął Caramon.– Tak było! – odparła Alhana, uważnie badając wzrokiem nasłoneczniony las.– Smoki przesłaniały niebo– tak jak w Tarsis! Smokowcy wkroczyli do naszych uko­chanych lasów, paląc, niszcząc.– jej głos ucichł.Caramon pochylił się ku Riverwindowi i mruknął.– Niepotrzebnie zadaliśmy sobie tyle trudu.Mieszkaniec równin rzucił mu posępne spojrzenie.– Będziemy mieli szczęście, jeśli skończy się tylko na tym – oświadczył, spoglądając na elfią pannę.– Po co ona nas tu sprowadziła? Może to podstęp.Caramon zastanowił się nad tym przez chwilę, a potem posłał zaniepokojone spojrzenie bratu, który od chwili, gdy gryfy odleciały nie odezwał się, nie poruszył, ani nie oderwał swych dziwnych oczu od lasu.Potężny wojownik poluzował miecz w pochwie i podszedł krok bliżej do Tiki.Wydawało się, że wzięli się za ręce niemal przez przypadek.Tika spoj­rzała ze strachem na Raistlina, lecz mocno trzymała się Caramona.Czarodziej tylko spoglądał na las nieruchomym wzrokiem.– Tanisie! – odezwała się nagle Alhana, zapominając się z radości i kładąc dłoń na jego ramieniu.– Może udało się! Może mój ojciec pokonał ich i możemy wrócić do domu.Och, Tanisie.– Drżała z podniecenia.– Musimy prze­prawić się przez rzekę i dowiedzieć się! Chodźcie! Przystań promu znajduje się tuż za zakrętem.–– Alhano, zaczekaj! – zawołał Tanis, lecz ona już biegła po równym, porosłym trawą brzegu, a długa spódnica furkotała jej wokół kostek.– Alhano! Do licha.Caramonie, idź za nią wraz z Riverwindem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl