RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A od tego "Kozła"przyjemnie czymsiś zalatuje.Zalatywało, okazało się, kapustą, cebulą, kaszą i żurem nawędzonce, a nade wszystko pieczoną gęsią.Zwięty Marcin był za pasem i przypominał osobie.Przed usytuowaną w bezpośrednim pobliżu Bramy Bolkowskiej karczmą stało sporowozów, a w stajni sporo koni.Gości mogła przywabić kuchnia "Kozła" - albo zmusił ich doprzejazdu tędy posiadany przez Zwiebodzice przymus drogowy.- Tłoczno dziś u was -zagadnął Reynevan chłopca stajennego.- Roboty po uszy, co? A czyje to te konie? Chłopiecwyjaśnił, czyje.Wyjaśniając, wzdychał.Bardzo był przejęty.I bardzo gadatliwy.Gawędzilibydłużej, gdyby nie Liebenthal.- Hola! Ty! Bielawa! Co to za pogaduszki? Gębę na kłódkę isam tu! %7ływo! Wypełniona dymem, swądem i przytulnym ciepełkiem karczma pełna byłaludzi.Przeważali wieśniacy, którym odwieczna rolnicza tradycja surowo nakazywała wsobotni wieczór upić się w sztok.Byli i kupcy, byli pielgrzymi w opończach obszytychmuszlami z Compostelli.Byli cysterscy kwestarze, w dużym tempie opróżniający tak miski,jak i dzbanki.Na ławie u komina siedziała szóstka knechtów w skórzanych kabatach, obokzaś u stołu czterech czarno odzianych i smutnych osobników.Głośno i opryskliwie, jak narycerzy przystało, zamówili jadło i napitek.Liebenthal znów zdecydował się uszczuplićotrzymany na podróż ryczałt, wnet więc ich stół zapełniły miski z mięchem, dzieże z kaszą,konwie z winem i gąsiorki z jabłecznikiem.- Uuach.- stęknął po jakimś czasie Priedlanz.-Niczego żarcie.A i picie ujdzie.- Jo, jo - beknął Kuhn.- Dobre, gut.Wia sih's g'hórt.- Tedy łyknijmy!- Zdrowia! Polewaj, Bartoszu!- Zdrowie wasze!- %7łal - westchnął Bartosz Stroczil - że podjadłszy i wypiwszy nie pochędożym.Ale jutro,psiakrew, inaczej będzie, obaczycie.Gdy we Zwidnicy staniem.Na laskę świętego GrzegorzaCudotwórcy! Wiem ja we Zwidnicy zamtuzik, gamratki tamój niczym łanie.- Ufam - otarłwąsy Liebenthal - że z nowożytnych więcej czasów pochodzą te wieści.Co, Stroczil? Jakdawno żeś te łanie znawał? %7łeby nie okazało się, że ninie to starej Borschnitzowejrównolatki.Takie same próchna! - Przesadzacie, panie - odezwał się Reynevan.- Nadto,widzi mi się, obrażacie tu cześć niewiasty.- Pyta ktoś ciebie? - wrzasnął Liebenthal.- Czegogębę rozwierasz? - Ciszej, waszmościowie - syknął Priedlanz, zerkając niespokojnie.- Ciszejnieco.Już się na nas gapić poczynają.A tobie, Bielawa, o co idzie? - Szlachetna paniBorschnitzowa stara nie jest bynajmniej.Mój ojciec tyleż roków liczy i starcem nie jest.-Czego? %7łe jak?- Sześćdziesiąt lat - Reynevan podniósł głos - to nie starość.Mój ojciec.- Do dupy z twoimojcem! - ryknął Liebenthal.- Diabeł niech ojca twego porwie! Sześćdziesiąt nie starość?Baranie ty! Komu szósty krzyżyk stuknie, ten próchno, truchło i pierdzielina! Rzekłem! A tymilcz i nie przeciw się, bo w pysk strzelę! - Głośniej gadajcie, głośniej - warknął Priedlanz.Nie wszyscy jeszcze was słyszeli.O, choćby tamten brudas u drzwi.On chyba nie słyszał.-Nadto - rzekł cicho Reynevan, patrząc Liebenthalowi prosto w oczy.- Nadto nie podoba misię sposób, w jaki waszmościowie o niewiastach rozprawiają.Jak niegodnie je traktują.Mógłby kto pomyśleć, że wszystkie białogłowy identyczną mierzycie miarą.%7łe dla waswszystkie one jednakie.- Szlag mnie trafi! - Liebenthal wyrżnął pięścią w stół, ażpodskoczyły naczynia.- Na miły Bóg! Nie zdzierżę! - Przymkniecie się czy nie? Do diabła. - Panie Bielawa - Stroczil przechylił się przez stół.Co waści napadło? Spiłeś się czy jak? Amożeś chory? Wpierw ojciec, teraz białogłowy jakieś.Co tobie? - %7łe niewiasty wszystkiejednakie są, temu przeczę.- Wszystkie jednakie są! - zaryczał Liebenthal.- Jednakie, mać ich w tę i nazad! I jednakiejrzeczy służą! - No nie! - Reynevan zerwał się zza stołu, zamachał rękami.- Nie, panowie!Mnie tego słuchać się nie godzi! - Ledwom ścierpiał - podniósł i piskliwie zawyżył głos -gdyście Ojca Zwiętego znieważali, papieża Marcina V, do dupy go przyrównując, zwącstarym truchłem i pierdzieliną! Ale odmawiać czci Matce Boskiej? Mówić, że cześć jej nienależy? %7łe taka sama, jak wszystkie niewiasty, że sicut ceterae mulieres poczęła i urodziła?Nie, tego spokojnie słuchać nie myślę! Kompanię waszą opuścić jestem zmuszon! SzczękiLiebenthala i Priedlanza opadły.Ale do końca opaść nie zdążyły.Nim zakończyły opadanie,czterech smutnych zza stołu w kącie zerwało się.Zerwali się też, jak na komendę, knechci wskórzanych kabatach.- Imieniem Zwiętego Oficjum! Jesteście aresztowani! Liebenthalodepchnął stół, porwał za miecz, Stroczil kopniakiem wywrócił ławę, Priedlanz i Kuhnbłysnęli wpół dobytymi klingami.Ale czterej smutni znalezli niespodziewanychsprzymierzeńców.Na czole Kuhna z trzaskiem rozpękł się gliniany garnek, rzucony zniewiarygodną celnością i siłą przez jednego z obszytych muszlami pielgrzymów.Bawarczykrunął plecami na ścianę, nim się opamiętał, już trzymali go w mocnym uścisku dwaj cystersi.Trzeci cysters, chłop niewysoki, ale krępy i nabity w sobie, uderzył Liebenthala barkiem,kropnął krótkim a precyzyjnym lewym sierpowym, poprawił prawym.Liebenthal oddał,mnich wykonał unik, maleńki, ale wystarczający, by pięść ledwie musnęła mu tonsurę, samwyprowadził z dołu ładny hak, a po nim jeszcze ładniejszy prosty.Prosto w nos.Liebenthalzalał się krwią, zniknął pod gromadą rzucających się na niego knechtów.Inni zdążyli jużobezwładnić Stroczila i Priedlanza.- Jesteście aresztowani - powtarzał jeden ze smutnych, zktórych żaden udziału w walce nie wziął.- Imieniem Zwiętego Oficjum jesteście aresztowani.Za bluznierstwo, świętokradztwo i obrazę uczuć.- Pies was jebał! - ryczał przyduszany dopodłogi Priedlanz.- To będzie zaprotokołowane.- Skurwysyny pierdolone!- To też.Nie trzeba chyba dodawać, że Reynevana dawno już w izbie nie było.Gdy tylko zaczęło sięzamieszanie, prysnął.Chłopak stajenny spełnił prośbę, nie rozkulbaczył jednego z koni.Dozachodu słońca było jeszcze na tyle daleko, że bramy nie zamknięto, a na tyle blisko, by nadrodze nie było już żywej duszy, nikogo, kto mógłby udzielić wskazówek pościgowi.AReynevan nie wątpił, że pościg ruszy, ruszy natychmiast, gdy sprawa się wyjaśni.Zcigać gobędzie, wiedział to, nie tylko jego niedawna eskorta, ale i ci smutni, w których bezbłędnierozpoznał ludzi Inkwizycji.Musiał jak najprędzej zwiększyć dystans, oddalić się na tyle, bynadciągający zmrok pokrzyżował ścigającym szyki.Gdy zapadnie mrok, musiał być daleko.Za wszelką cenę.Choćby miał na śmierć zajezdzić konia.Szczęście nadal zdawało się mu sprzyjać, koń póki co nie zdradzał w galopie objawówzmęczenia.Zaczął mydlić się pianą i robić bokami dopiero wówczas, gdy dopadł boru.TuReynevan i tak musiał zwolnić.W borze było już niemal zupełnie ciemno.Fart skończył się,gdy ściemniało całkiem.Gdy przejeżdżał mostek na strumieniu, łomot kopyt na dylachponiósł się echem.Tłumiąc tętent innych kopyt.Czarny i niewidoczny w mroku jezdziecwyłonił się z ćmy jak upiór.Nim Reynevan zdołał zareagować, został ściągnięty z kulbaki.Bronił się, ale czarny jezdziec miał siłę wręcz nadludzką [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl