[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dzikus przekoziołkował i runął na twarz, a olbrzymi góralwskoczył na podest (biorąc pod uwagę jego posturę, poruszał się zwinnie jak tancerz) i trafiłnastępnego w brzuch.Dzikus przeleciał kawałek w powietrzu, zderzył się z blankami i ległnieruchomo, zmiażdżony.Zdyszany Logen patrzył, jak jedni dzicy zabijają innych.Ludzie Crummocka darli sięjak opętani, deszcz rozmywał im wojenne barwy na twarzach, gdy falą wlali się na blanki,siekąc dzikusów prymitywnymi mieczami i lśniącymi toporami.Wyparli wroga, odepchnęlidrabiny i pozrzucali ciała w błoto u podnóża muru.Klęczał w kałuży, wsparty na zimnej rękojeści miecza Kanediasa, którego czubekwgryzł się w kamienny podest.Zgięty wpół, oddychał ciężko, chrapliwie, jakby na przemianzasysał i wypluwał lodowate wnętrzności; w obolałych ustach czuł smak soli, nozdrzawypełniał mu odór krwi.Bał się podnieść wzrok.Zacisnął zęby, zamknął oczy i splunąłkwaśną flegmą.Zdławił dręczące go lodowate uczucie, a ono zniknęło, wycofało sięchyłkiem, przynajmniej chwilowo, zostawiając mu tylko ból i zmęczenie.- Chyba mają dość, skurczygnaty.- Zza zasłony deszczu dobiegł śmiech Crummocka.Góral zadarł głowę, otworzył usta, wystawił język na deszcz i oblizał wargi.- Dobrze się dziśspisałeś, Krwawy-dziewięć.Lubię na ciebie patrzeć przy robocie, ale cieszę się, że mogłemprzyłożyć rękę.Zważył młot w jednej dłoni i zakręcił nim jak wierzbową witką, żeby z bliska obejrzećplamę krwi na obuchu i przylepioną do niej kępkę włosów.Wyszczerzył zęby w uśmiechu.Logen spojrzał na niego; ledwie miał siłę unieść głowę.- O tak, dobra robota.Ale skoro tak się rwiesz do walki, to może jutro się zamienimy?My staniemy z tyłu, a wy obsadzicie ten jebany mur.***Deszcz stracił na intensywności i przeszedł w mżawkę, spod ciężkich chmur wyjrzałskrawek zachodzącego słońca i oświetlił obozowisko Bethoda, błotnisty okop, sztandary irozrzucone po dolinie namioty.Wilczarz zmrużył oczy.Miał wrażenie, że wśród paru ludzi,którzy podeszli do okopu, żeby obserwować uciekających dzikusów, coś zalśniło.Luneta?Ludzie w Unii mieli takie, chociaż zawsze patrzyli przez nie w niewłaściwą stronę.CzyżbyBethod przez cały czas ich obserwował? To by było w jego stylu, kupić sobie takie szkiełko.Czyjaś masywna dłoń spoczęła mu na ramieniu.- Oberwali, wodzu - zadudnił Tul.- Niewąsko.Miał rację, bez dwóch zdań.U podnóża muru walało się mnóstwo ciał przybyszów zewschodu.Było też wielu rannych, którzy albo sami powlekli się z powrotem, albo zostaliponiesieni na ramionach mniej poranionych towarzyszy, lecz i po drugiej stronie muru nieobeszło się bez ofiar: w głębi fortecy, gdzie grzebali poległych, piętrzył się stos ubłoconychciał.Ktoś krzyczał.To był straszny krzyk, przerażający.Tak krzyczy człowiek, któremutrzeba odjąć rękę lub nogę.Albo taki, któremu już je odjęto.- Ano oberwali - przytaknął półgłosem Wilczarz - ale nie oni jedni.Nie wiem, jakdługo my możemy tak obrywać.- Beczki ze strzałami były najwyżej w połowie pełne,kończył się też zapas kamieni.- Poślijcie kogoś, żeby przeszukał zabitych! - zawołał przezramię.- Trzeba zebrać, co się da, póki można!- Strzał nigdy dość - przytaknął Tul.- Zwłaszcza w takiej sytuacji.Tak sobiemiarkuję.Jak patrzę, ilu zabiliśmy tych skurczybyków zza Crinny, to chyba zbierzemywięcej włóczni, niż mieliśmy rano.Wilczarz zdołał się uśmiechnąć.- Miło z ich strony, że donoszą nam broń.- O tak.Jak nam zabraknie strzał, to pewnie szybko się znudzą.- Tul się zaśmiał igrzmotnął Wilczarza w plecy silniej niż zwykle, aż tamtemu zagrzechotały zęby.- Spisaliśmysię na medal! Ty się spisałeś! Wciąż żyjemy, prawda?- Przynajmniej niektórzy.Wilczarz spojrzał na ciało jedynego człowieka, który zginął na wieży: starszymężczyzna, siwawy, padł z szyją przeszytą strzałą.Pech, prawdziwy pech, żeby dać się trafićw taki deszczowy dzień, ale tak to już jest - raz się ma szczęście w walce, raz się go nie ma.Przeniósł wzrok w dolinę.- Gdzie się podziewa Unia, do diabła?***Przynajmniej przestało padać.Trzeba się cieszyć z drobiazgów - takich jak dymiąceognisko po deszczu.Trzeba się cieszyć z drobiazgów, kiedy każda chwila może być twojąostatnią.Logen siedział sam przy swoim wątłym ogieńku i delikatnie masował prawą dłoń,poocieraną, zaróżowioną i sztywną od całodziennego ściskania szorstkiej rękojeści mieczaStwórcy.U nasady palców porobiły mu się pęcherze.Głowę miał całą posiniaczoną.Rana nanodze paliła boleśnie, ale przynajmniej był w stanie chodzić, a przecież mogło się skończyćznacznie gorzej.Pogrzebali już ponad trzy dwudziestki ludzi, po dwunastu w grobie, tak jakto przepowiedział Crummock.Ponad trzy dwudziestki wróciły do ziemi, a rannych było dwarazy tyle, w tym wielu ciężko [ Pobierz całość w formacie PDF ]