RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I może mi pan wierzyć lub nie, ale wydawało mi się, że stałaby się dobrą matką dla mojego syna.— Nadal ją pan kocha? Jordan odwrócił wzrok.— Kocham tego kogoś, za kogo ją brałem.Nie kocham tej kobiety, którą, jak mi mówicie, ona jest.Coś we mnie niemal wierzy, że to wszystko jakiś żart.Przypuszczam, że właśnie to nas obu łączy.— Mianowicie?— Że zakochaliśmy się w nieodpowiednich kobietach.Vicary się zaśmiał.Spojrzał na zegarek.— Robi się późno.— Tak — odparł Jordan.Vicary wstał i poprowadził Jordana do biblioteki.Otworzył teczkę i wyjął stertę dokumentów.Podał je Jordanowi, który włożył plik do swojej walizeczki.Stali w niezręcznym milczeniu.Przerwał je Vicary.— Przepraszam.Gdyby dało się to zrobić inaczej, zrobiłbym.Ale nie ma innego wyjścia.Przynajmniej na razie.Jordan nie odpowiedział.— Jedno mi nie daje spokoju od chwili pana przesłuchania.Dlaczego nie pamiętał pan nazwisk mężczyzn, którzy jako pierwsi zjawili się u pana w sprawie operacji Mulberry!— Tamtego tygodnia spotkałem się z mnóstwem osób.Połowy ich nie pamiętam.— Twierdził pan, że jeden był Anglikiem.— Tak.— A nie nazywał się przypadkiem Brum?— Nie, nie nazywał się Brum — odparł bez wahania Jor­dan.— To bym raczej zapamiętał.No, na mnie chyba już czas.Jordan ruszył do drzwi.— Chciałem pana jeszcze o coś spytać.Jordan się odwrócił.— Mianowicie?— Jest pan Peterem Jordanem, prawda?— A co to, u licha, za pytanie?— Całkiem proste.Czy jest pan Peterem Jordanem?— Oczywiście, że jestem Peterem Jordanem.Wie pan co, profesorze? Trochę snu dobrze by panu zrobiło.Rozdział piątyLondynClive Roach siedział przy oknie kafejki naprzeciwko miesz­kania Catherine Blake.Kelnerka przyniosła mu zamówioną her­batę i bułkę, a on natychmiast położył na stoliku monety.Na­wyk zawodowy.Roach zwykle opuszczał lokale w pośpiechu.Ostatnie, czego sobie życzył, to zwracać na siebie uwagę.Są­czył kawę i bez przekonania przerzucał gazetę.Właściwie nie interesowała go jej zawartość.Znacznie bardziej interesowały go drzwi po drugiej stronie ulicy.Deszcz się rozpadał na dobre.Nie miał szczególnej ochoty wychodzić na taką pogodę.Tego aspektu swojej pracy nie lubił — nieustannego narażania się na paskudną pogodę.Nie zliczyłby już przeziębień i katarów, które przez to złapał.Przed wojną wykładał w szkole dla chłopców w zapadłej dziurze.W 1939 roku postanowił zaciągnąć się do wojska.Nie nadawał się na idealnego żołnierza: chudy, o ziemistej cerze, przerzedzo­nych włosach, dość słabym głosie.Gdzież mu tam do oficera.Czekając na komisję poborową, zauważył, że obserwuje go dwóch jegomościów w garniturach.Zauważył też, że zażądali jego akt i przeglądali je z wielkim zainteresowaniem.Po kilku minutach wyciągnęli go z kolejki, powiedzieli, że są z wywiadu wojskowego, i zaproponowali pracę.Roach lubił obserwować.Miał to we krwi, błyskawicznie za­pamiętywał też nazwiska i twarze.Och, zdawał sobie sprawę, że nie otrzyma medali za bohaterską walkę na polu bitwy, a po wojnie nie będzie mógł snuć w pubie długich opowieści kom­batanckich.Ale wykonywał ważne zadania i dobrze się spisywał w tym zawodzie.Jadł bułkę i myślał o Catherine Blake.Od 1939 roku śledził wielu niemieckich szpiegów, ale tamci nie sięgali jej do pięt.Prawdziwa profesjonalistka.Raz go wykiwała, ale po­przysiągł sobie, że to się więcej nie powtórzy.Skończył bułkę i dopił herbatę.Zerknął znad stolika i zauważył, że Catherine wychodzi z domu.Podziwiał jej rzemiosło.Zawsze na moment się zatrzymywała, wykonując jakąś prozaiczną czyn­ność, a równocześnie rozglądając się po ulicy i upewniając, czy nikt jej nie śledzi.Dziś mordowała się z parasolem, jakby jej się popsuł.Jest pani bardzo dobra, panno Blake — pomyślał Roach.Ale ja jestem lepszy.Patrzył, jak Catherine w końcu otwiera parasol i rusza.Roach wstał, włożył płaszcz i ruszył za nią.Horst Neumann obudził się, kiedy pociąg telepał się przez północno— wschodnie przedmieścia Londynu.Zerknął na zegarek: wpół do jedenastej.Na Liverpool Station powinni byli dojechać o dziesiątej dwadzieścia trzy.Cud, że pociąg się spóźnił zaledwie o kilka minut.Ziewnął, przeciągnął się i wyprostował.Popatrzył przez okno na bure wiktoriańskie kamienice czynszowe, które mijali.Umorusane dzieciaki machały przejeżdżającemu pociągowi.Neumann odmachał im, czując się idiotycznie angielsko.W prze­dziale siedziało jeszcze troje pasażerów: dwóch żołnierzy i młoda kobieta w ubraniu robotnicy, która z troską zmarszczyła brwi na widok jego obandażowanej twarzy.Teraz powiódł po nich wszys­tkich wzrokiem.Zawsze się bał, czy nie mówił przez sen, choć przez ostatnie parę nocy śnił w języku angielskim.Odchylił głowę i znowu przymknął oczy.Boże, ależ był zmęczony.Pobudka o piątej, z wioski wyjechali o szóstej, żeby Sean mógł go podrzucić do Hunstanton na pociąg do Londynu o 7.12.Ubiegłej nocy źle spał.To przez rany i obecność Jenny Colville w łóżku.Obudziła go przed świtem, wymknęła się z domu Doghertych, żeby w strugach deszczu i ciemnościach wrócić rowerem do domu.Neumann miał nadzieję, że bezpiecznie dotarła na miejsce.Miał nadzieję, że Martin na nią nie czekał.Głupio postąpił, zgadzając się, żeby z nim spędziła noc.Myślał o tym, jak się będzie czuła, kiedy on zniknie.Nie napisze, nie odezwie się ani słowem.Martwił się.Co by czuła, gdyby kiedykolwiek odkryła prawdę: że nie nazywał się James Porter i nie był rannym brytyj­skim żołnierzem, który w ich wiosce szukał spokoju i wytchnienia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl