[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siłą wyzwolił twarz z jej rąk.Trupio blada, trąc o niego biodrami, wysuwając rozdziawione usta, mówiła teraz:- Pospieszmy się.Dokądkolwiek.Ja go rzuciłam.Powiedziałam mu.To nie moja wina.No bo czy moja? Nie potrzebujesz brać kapelusza, ja także nie.Przyjechał tu, żeby cię zabić, ale ja powiedziałam, że przecież dałam mu szansę.To nie była moja wina.Odtąd będziemy już tylko my.On już nie będzie patrzył na nas.Chodź! Na co czekasz?Wysunęła usta ku niemu, ze skomlącym jękiem przyciągnęła jego głowę do swojej.Wyzwolił twarz z jej rąk.- Powiedziałam mu, że go rzucam.Powiedziałam mu: „Jeżeli mnie tu przywieziesz.Przecież dałam ci szansę." Tak powiedziałam.A teraz on ma ich tutaj.tych czterech, żeby ciebie sprzątnęli.Ale ty się nie boisz, prawda?- Wiedziałaś o tym, kiedy do mnie telefonowałaś? - zapytał.- Co? On powiedział, że już mi nie da widywać sięz tobą.Powiedział, że cię zabije.Ale kazał śledzić mnie, kiedy telefonowałam.Widziałam tego typa.Ale ty się nie boisz.On nawet nie jest mężczyzną, a ty jesteś.Jesteś mężczyzną.Jesteś mężczyzną.I ocierała się o niego znów, ciągnęła go za głowę, szeptała mu jak papuga epitety z podziemnego świata bezkrwistymi ustami, z których blado wyciekała ślina.- Boisz się?- Tego mętniaka, tego bękarta?Unosząc ją z podłogi i odwracając, zdołał wreszcie sam odwrócić się do drzwi i wyzwolić prawą rękę.Zdawała się nie wiedzieć, że to zrobił.- Proszę.Proszę.Proszę.Proszę.Nie każ mi czekać.Palę się.- Dobrze.Wróć do sali.Czekaj na znak ode mnie.Wrócisz do sali?- Nie mogę czekać.Musisz.Palę się, przecież ci mówię.Przywarła do niego.Razem zataczali się zygzakiem ku drzwiom.Trzymał ją z daleka od swego prawego boku, a ona w zmysłowym omdleniu, nieświadoma, że oboje idą, prężyła się przy nim tak, jakby chciała dotykać go całą sobą.Uwolnił się i wypchnął ją na korytarz.- Idź - powiedział.- Ja tam zaraz przyjdę.- Ale zaraz? Palę się.Umieram, mówię ci.- Tak.Zaraz.No, idź już!Słyszała muzykę.Poszła korytarzem, trochę chwiejnie.Myślała, że opiera się o ścianę, gdy nagle stwierdziła, że znowu tańczy; a potem, że tańczy z dwoma mężczyznami jednocześnie, a potem, że wcale nie tańczy, tylko posuwa się ku wyjściu pomiędzy tym, który żuł gumę, i tym drugim w zapiętej marynarce.Usiłowała się zatrzymać, ale prowadzili ją pod pachy; rzucając ostatnie pełne rozpaczy spojrzenie na rozwirowaną salę otworzyła usta do krzyku.- Wrzaśnij - powiedział ten w zapiętej marynarce.- Tylko spróbuj raz.Rudy stał przy stole gry.Zobaczyła jego odwróconą głowę, kubek z kostkami w podniesionej ręce.Właśnie kubkiem pomachał do niej krótko, wesoło.Patrzył na nią, dopóki nie zniknęła z tamtymi dwoma za drzwiami.Potem rozejrzał się szybko po sali.Twarz miał zuchwałą i spokojną, ale u nasady nozdrzy dwie białe zmarszczki i na czole kropelki potu.Zagrzechotał kubkiem i rzucił kostki, przy czym ręka mu nie drżała.- Jedenaście - powiedział krupier.- Niech zostanie w puli - powiedział Rudy.- Jeszcze milion razy będę rzucać tej nocy.Wsadzili Tempie do samochodu.Ten w zapiętej marynarce ujął kierownicę.Tam gdzie podjazd łączył się z uliczką wiodącą na szosę, stał długi samochód turystyczny.Gdy go mijali, Tempie zobaczyła wątły ptasi profil Wytrzeszcza w kapeluszu na bakier i z papierosem, pochylony nad osłoniętą dłońmi zapałką.I natychmiast ta zapałka śmignęła w powietrzu jak gasnąca miniaturowa gwiazda, razem.z profilem wessana przez pęd ich przejazdu w ciemność.XXVWszystkie stoliki ustawiono z jednej strony parkietu.Na każdym leżał czarny obrus.Story w oknach nadal były zasunięte, padało przez nie światło mgliste, łososiowe.Trumna stała tuż poniżej podium orkiestry, kosztowna trumna, czarna ze srebrnymi okuciami, umieszczona na kozłach, niewidocznych pod masą kwiatów.Te kwiaty, uplecione w wieńce, krzyże i inne kształty ku ozdobie ceremoniału pośmiertnego, wprost zalewały symboliczną falą katafalk, a także podium i fortepian, w oparach gęstych, dusznych woni.Właściciel lokalu chodząc od stolika do stolika rozmawiał z przybywającymi i zajmującymi miejscagośćmi.Kelnerzy Murzyni w czarnych koszulach pod wykrochmalonymi białymi kurtkami już roznosili szklanki i butelki imbirowego piwa.Ruchy ich były chełpliwie, czcigodnie powściągliwe; w sali zaczynało panować przyciszone ożywienie, nastrój nieco gorączkowy, makabryczny.Łukowate wejście do pokoju gry przysłaniały dra-perie kiru.Czarny całun leżał też i na stole, pod spiet-trzonymi tam wiązankami kwiatów, których nie dało się zmieścić przy trumnie.Nieustannie napływali j ludzie: mężczyźni w przyzwoitych ciemnych garniturach bądź w jasnych, jaskrawych ubraniach wiosennych, co podkreślało nastrój makabrycznego paradoksu; kobiety - te młodsze również ubrane jasno, w jaskrawych kapeluszach i szalach, starsze w nobliwej szarości, w czerni i w granacie, siejące skrami brylantów: godne matrony, można by pomyśleć, stateczne panie domu na popołudniowej niedzielnej imprezie.W sali podnosił się już szum przyciszonych piskliwych rozmów.To tu, to tam z wysoko rozchybotanymi tacami chodzili kelnerzy, wyglądający w swoich białych kurtkach i czarnych koszulach jak fotograficzne negatywy.Od stolika do stolika sunął właściciel lokalu i pobłyskiwał łysiną i wielkim brylantem w czarnym krawacie, a za właścicielem wykidajło, siłacz o kulistej głowie, barczysty i tęgi, w smokingu tak obcisłym, jak gdyby lada chwila miał trzasnąć z tyłu na nim, niczym kokon na larwie.W prywatnej jadalni na stole obwieszonym dra-periami kiru stała ogromna waza z ponczem, w którym pływały kawałki lodu i plasterki owoców.Nad wazą pochylał się jakiś grubas w pomiętym zielonkawym ubraniu z brudnymi mankietami, wyłażącymi z rękawów aż na zakończone czarnymi paznokciami palce.Miał uszargany kołnierzyk, sflaczały i obwisa-jący z szyi, związany zatłuszczonym czarnym krawatem, w którym tkwiła szpilka z fałszywym rubinem.Twarz mu lśniła wilgocią, gdy ochryple, żarliwie zapraszał gości stłoczonych wokół wazy.- No, ludzie.Gene stawia.Nic was to nie kosztuje.Podchodźcie i pijcie.Nigdy jeszcze po tej ziemi nie stąpał chłopak lepszy od niego.Pili i odchodzili, i na ich miejsce przychodzili z nadstawionymi kubkami inni.Od czasu do czasu przybiegał kelner z lodem i owocami, które wrzucał do wazy [ Pobierz całość w formacie PDF ]