[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystko jednak ma swój koniec, a kij, wąż, cygaro i kiełbasa mają wedle głębokich spostrzeżeń nawet dwa końce, więc wreszcie jeden z nich łyknąwszy powietrza rzekł uroczyście:— My, proszę kolegi, jesteśmy delegacją…— O! — zdumiał się Adam krótko i okrągło.— W smutnej sprawie — dodał szybko drugi.“Teraz już ruszą z kopyta” — pomyślał Adam, a głośno dodał: — Kto kolegów przysłał?— Klasa! — odrzekli obaj.Adam skłonił z szacunkiem głowę przed tym słowem dostojnym i zapytał rozciekawionym spojrzeniem, czego żąda od niego sąsiednie mocarstwo?— Wiemy o tym — mówił jeden z posłów — że kolega posiada niepospolity umysł…Adam podniósł rękę na znak, że musi przerwać orację, albowiem wrodzona skromność nie pozwala mu słuchać podobnych hymnów, mówca jednak powtórzył uparcie, że niepospolity umysł jaśnieje przed nim w całej okazałości i nic ich nie przekona, że jest lub może być inaczej.Zwracają się do tego umysłu po pomoc i radę.Sprawa jest piekielnie przykra, zawiła, niejasna, niewytłumaczona i przypomina takie oszalałe kaprysy przyrody jak piorun z jasnego nieba.— Na Boga, co się stało?— Nieszczęście! — odrzekł poseł.— Opowiemy to koledze w największym zaufaniu i prosimy o głęboką tajemnicę.Otóż…— Za pozwoleniem! — szepnął Adaś.Posłowie patrzyli ze zdziwieniem, jak człowiek wzniosłego umysłu wykonuje ruchy dziwaczne; wziął w rękę przedmiot niepospolicie ciężki, potem stąpając na palcach, zbliżał się podstępnie do drzwi, za czym skoczył jak pantera i rozwarł je szeroko.Uśmiechnął się zadowolony i rzekł:— Już można mówić.Koledzy rozumieją: rodzeństwo!Oni skinęli poważnie głowami na znak, że ta niewymownie przykra strona życia nie jest im obca.Po czym przemawiając na przemiany, uzupełniając relację koniecznymi objaśnieniami, wyjawili pilnie słuchającemu Adamowi ciężkie strapienie całej klasy.Było to zmartwienie niepospolite i dręczące.Gospodarna klasa szósta posiadała znakomicie urządzoną spółdzielnię.Założył ją jakiś handlowy geniusz, mający doskonałą głowę do interesów, zapewne przyszły dyrektor banku, i zmusił klasę do wspólnego wysiłku.Wszystko, co było potrzebne w szkole i w domowym żywocie, musiało być nabyte we własnej spółdzielni.Nie starczyłoby, oczywiście, grubego tomu encyklopedii do wyliczenia przedmiotów nieodzownych w uczniowskim życiu, spółdzielnia miała przeto wcale pokaźne obroty, a tłuste i nadęte liczby — napawały wszystkich jej członków słuszną dumą i radością.Adam pochylił głowę, by oddać cześć rozsądnym poczynaniom zaprzyjaźnionego mocarstwa, dotąd jednak nie mógł zwietrzyć nieszczęścia.Sądząc jednak z rumieńców, co właśnie rozkwitły na poselskich obliczach, wieść o nim zaraz odezwie się stłumionym krzykiem.Prowadzenie spółdzielni — rzecz ciężką i wymagającą nieustannej, czujnej pracy — powierzono bardzo biednemu chłopcu i zacnemu koledze.Biedaczyna, z upartym, często zrozpaczonym trudem przepychając się przez szkołę, podjął się niewdzięcznej roboty i spełniał ją bez zarzutu.Wdzięczna społeczność szkolna znając jego głodne życie, zgodziła się na to z gorącą skwapliwością, aby spółdzielnia zaopatrywała go we wszystko potrzebne, w całkowity sprzęt szkolny.Był to dar klasy dla ciężko pracującego kolegi, który nie mógł się nigdy zdobyć na całe buty.Chłopiec był szczęśliwy i pracował z zapałem.Przed kilku dniami składał rachunki.Wtedy stało się nieszczęście.Koledzy mający sprawdzić obroty spółdzielni nie wiedzieli, co począć? Chłopiec wyznał z rozpaczą, że brak mu przy zamknięciu rachunków ogromnej sumy: stu złotych.W jaki sposób — tego dojść nie może.Całymi nocami sprawdzał cyfrę przy cyfrze, z góry na dół i z dołu do góry — rachunki się nie zgadzają.Sto złotych zginęło bez śladu.— A wyście sprawdzali? — spytał zaniepokojony Adam.— Kilkakrotnie i z największą pilnością.Obroty były wielkie, idące w tysiące, bo kupuje u nas niemal cała szkoła.O sto złotych wpłacono więcej, niż wydano, a tych stu złotych nie ma.— Co o tym myśli klasa?— Klasa się podzieliła.Jedni wierzą mu bez zastrzeżeń, jest to bowiem kolega skrupulatny i kryształowo uczciwy, znaleźli się jednak i tacy, co kręcą głowami, i tacy, którzy głośno wołają, że ich to nic nie obchodzi i sto złotych znaleźć się musi.— A wy?— My mu wierzymy, z całego serca mu wierzymy.To uczciwy, kochany chłopak! Damy głowę, że zdarzyła się nieprawdopodobna, tragiczna pomyłka.Przecie mógł zapomnieć wpisać jakiś większy wydatek.— Istniałby rachunek.Rachunki przejrzane?— Wszystkie… I wszystkie wpisane… Kolego złoty, niech go kolega ratuje! Nie idzie o pieniądze, bo ci, którzy mu ufają, zbiorą je i wydobędą choćby spod ziemi, ale o jego dobrą sławę.Biedaczysko kochane! Kolega nie ma pojęcia, jak ten chłopiec cierpi i co się z nim dzieje! Wygląda jak trup i zalewa się łzami.— To naprawdę wielkie nieszczęście — mówił Adam trąc czoło.— Ale cóż ja mogę poradzić, skoro tylu was sprawdzało?— My nie wiemy jak, ale to wiemy, że kolega poradzi.Kolego drogi.— Adasiu! Ratuj człowieka! Nas tutaj po ostatni ratunek wysłała wprawdzie klasa, ale bylibyśmy przyszli sami, bo go kochamy… To nasz przyjaciel, dobry, wierny, a taki nieszczęśliwy przyjaciel.Jeden z posłów przemawiał żarem słów, a drugi miał łzy w oczach.Adam słuchał wzruszony.Sprawa jest mętna i trudna do rozwikłania.I on wierzy temu nieznanemu chłopcu, lecz jak go wyratuje? Może zawodowy księgowiec wykryłby błąd bez trudu.To będzie jedyne wyjście! Struchlał jednak dowiedziawszy się, że ojciec jednego z kolegów, urzędnik bankowy, sprawdzał rachunki… Więc—i to zawiodło? Biedny chłopiec!— Wobec tego i ja nic nie poradzę — mówił smutno.— Bardzo, bardzo mi żal.Posłowie porwali się z krzeseł i poczęli błagać [ Pobierz całość w formacie PDF ]