[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kelnereczka przyniosła ćwiartkę, trzy kieliszki i trzy porcje zimnych nóżek na talerzykach.— Pani! Przynieś pani trzy duże piwa, żeby gardło potoknąć — powiedział Peresadą.— Dla mnie zimne — rzuciłem za odchodzącą kelnereczka i wiem, że powiedziałem to, że chce piwo zimne, w związku.z tym, że zaczęło mi wszystko dymić, co było dookoła.Cała gospoda zaczęła dymić i nie był to dym od papierosów, bo ten snuł się pod sufitem, a ten inny dym szedł z dołu, z podłogi wyrastał, jakby z tych szczelin między deskami podłogi, snuł się tam nisko pod stołami i wspinał się wyżej po stołowych i po naszych pod stołami nogach, ale, okazuje się, nie tylko z dołu szedł ten dym, spojrzałem na młodego Batiuka i zobaczyłem, że on też dymi, nie palił papierosa, a dym szedł mu z ust, z nosa, z uszu, z oczu.Dymił Peresadą.Jemu dym szedł z głowy.Z włosów.Włosy dymiły mu jak dymi oparami trawa W ciepły letni świt.Wąska strużka dymu przędła się w górę, wysnuwając się z szyjki butelki stojącej na stole.To możebyło najmniej dziwne, że dymiła wódka.Najdziwniejsze, najbardziej chyba niezwykłe było to, że dymiła na talerzykach pokropiona octem zimna galaretka.Peresada rozlał wódkę do kieliszków.— No to abyśmy!— Daj nam, Boże, zdrowie!— Daj nam, Boże zdrowie! — powtórzył młody Batiuk.Wypiliśmy i odstawiliśmy szkło.Ozwał się słynny potrójny ten dźwięk pustych kieliszków o blat stołu i zobaczyłem, że dym, ta mgła ta mgła, ten dym gdzieś się zupełnie zapodział, nie było go, ani śladu po nim, przez krótką chwilę zniknął też ten od papierosów dym, zawitaj nam, jasna gospodo, jak powiedział jeden, i taka właśnie przez chwilę stanęła mi w oczach gospoda: jasna, jaśniejąca przezroczystym krystalicznym powietrzem, ale to trwało króciutko, kilka sekund, a może sekundę tylko.Po tej sekundzie znowu zobaczyłem ten od papierosów dym, snujący się pod sufitem.Ale tamtego dymu już nie było i odetchnął, głęboko i zachłannie odetchnął ten, który to tutaj wyznaje.— Wyciąg no papierosy, Batiuk — rzekł Peresada.— Wódka lubi dym.— I znowu ten dym — powiedziałem.— Co to jest z tym dymem?— Przecie nie palilim — zauważył słusznie młody Batiuk.Zapaliliśmy wszyscy, jako że zaiste nie palilim od dobrej chwili.Tymczasem kelnereczka przyniosła trzy duże piwa w kuflach.Zamówiliśmy drugą ćwiartkę, a ona zabrała ze stołu pustą butelkę, z której rozlałem resztę wódki do kieliszków.Peresada obejrzał się za odchodzącą i kręcącą pośladkami kelnereczka, odwrócił się do nas, zaciągnął się papierosem i zapodał:— Już jest we wieku rębnym, jak mówi Pan o sosnach w lesie.— Tak jest, we wieku rębnym — powtórzył młody Batiuk, chichocząc z lekka i z góry.Bo wysokie chłopię było z młodego Batiuka.Długi jak miesiąc, a szczupły jak pensja.Długi nie tyle od stóp do pasa, ile od pasa wzwyż do wielkiej głowy, i siedząc z nim przy stole to jego od pasa wzwyż górowanie dawało się wyraźnie we znaki.Wypiliśmy drugą kolejkę, na drugą nóżkę, potoknęliśmy gardła piwem, dziobnęliśmy trochu galaretki z zimnych nóżek i ja się pytam:— A co to za huragan tu u was zeszłego roku przeszedł? Mówiła mi coś Babcia Oleńka.— Człowieku! Pan mówił, że 12 tysięcy kubicznych my zebrali.Same te wiatrozłomy.Jakby front przeszedł.Jakby artyleria biła z dwóch stron.Jak przyszli my z siekierami i piłami, to nie wiedzieli my, jak to ugryźć.Nie było podejścia.Dostępu nie było.Wszystko powalone na kupę.Trzeba było koniami wyciągać jak na zrywce.— Dziesięć minut podobno trwał sam huragan — wtrąciłem.— Tak mówi Pan, ale to aż niemożliwe, żeby tak krótko.Dobrze, że na las poszło, bo jakby poszło na wioskę, to nie wiem, co by było.— Zagłada — mówię.— Kanada — powtórzył młody Batiuk.Gdzieś mniej więcej wtedy wszedł do „Hoplanki”, tupając na progu nogami, Wasyluk.Z Bobrowic, jak nietrudno zgadnąć po ukraińskim nazwisku.I z lasu też.Ze zrębu.Żona jego sprzedawała w sklepie, dlatego nie przychodziła na zrąb pomagać mu w robocie.Ale miał kupę dzieciaków i po szkole przylatywali na zrąb jak stado młodych danieli—albinosów, bo cała piątka miała włosy blond, prawie białe włosy fruwały im spod czapek.Starsze pomagały ojcu palić gałęzie, a dwójka najmłodszych, chłopaczek i dziewczynka, chodzili po zrębie z workiem i buszowali w wielkich koronach zwalonych sosen, zrywając z gałęzi młode, półtoraroczne szyszki, które kupował na nasiona leśniczy.Po złotówce za kilo.Wasyluk wszedł do gospody, tupając nogami i rozejrzał się po pierwszym salonie.Zdawało mi się, że zobaczył nas, ale nie podszedł do naszego stolika, choć nie było już nigdzie wolnych miejsc.Do bufetu zaszedł.— Wasyluk przyszedł — mówię.— Może wypije z nami?— Nie przyjdzie, jak ja tu siedzę — powiedział Peresada.— Gniewa się na mnie.Obraził się.— O co?— To we środę było, nie, we czwartek.Pili my piwo wieczorem w sklepie i Wasyluk przeziębiony był czy czort jego wie, bo smarkał i smarkał.Całą chusteczkę zasmarkał i obydwa rękawy.Peresada to powiedziawszy zamilkł.Tak jakby zamyślił się nad czymś.Ale nad czym? Tak, jakby jakaś myśl odwróciła mu od nas uwagę i zwróciła, ta myśl, całą jego uwagę na siebie.Ale jaka myśl? Albo może widok jakiś.Ale jaki widok? Nic się takiego w koło krąg nie działo.Gospoda nabita była jak to w niedzielne popołudnie, naród jadł i pił, lulki palił.Dym od papierosów snuł się pod sufitem.Właśnie.Ten dym.To znaczy nie ten, tylko ten inny.Może Peresada zobaczył ten dym, tę mgłę wyrastającą z podłogi i zewsząd, ten dym, który ja przedtem widziałem, a którego teraz nie widziałem, ale może teraz Peresada go widział, ten dym, i on, ten dym, dusił go.Ale wątpię.— No i co, że smarkał? Co w tym złego jest? — zauważył młody Batiuk długi jak miesiąc, a szczupły jak pensja.— Nic.Przecie, że nic — ocknął się Peresada.— Ale naraz Wasyluk mówi: mnie to ciekawi, skąd się te smarki biorą? A ja mówię: chyba z głupich myśli, Wasyluk.I na to Wasyluk jak nie wyprostuje się, jak nie postawi z trzaskiem nie dopite piwo na ladę, jak nie warknie do swojej kobity, żeby się nie szwendała po kominkach, tylko żeby zaraz do chałupy mu szła, jak tylko zamknie sklep, i poszedł.No i tyle.— Aha — ahnąłem.— To o to poszło.— Widział ja jego na drugi dzień i papierosem chciał ja jego poczęstować.To nie wziął.Ja rozumie jego, ale przecie każdemu się wyrwie z gęby coś głupiego, nie?— Jasne — ja mówię.— Największym uczonym.— Nawet księdzu na kazaniu — fenomenalnie zauważył młody Batiuk długi jak miesiąc.— Najgorsze to, że ja trzeźwy był — rzekł Peresada [ Pobierz całość w formacie PDF ]