RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I rozkładał bezradnie ręce.Jeszcze raz spróbował zadzwo­nić.Nikt nie odpowiadał.Dziecinna wyliczanka, która w dzieciństwie bardzo jej się podobała.Doris nie pojmuje, dlaczego właśnie teraz przychodzi jej do głowy.Matka jeszcze jest, stoi przy opar­ciu łóżka, wygląda jak nieruchomy indyk z szyją napiętą; uważnie wsłuchana.Raz po raz z niedowierzaniem kręci prawie niedostrzegalnie głową.- Nie oddycha - mówi matka obojętnym głosem.- Nie może oddychać.Czy nie widzicie, że nie może oddy­chać?Ale mówi to tylko tak, jest jasne, że nic jej to nie ob­chodzi.Crescenzo ani na chwilę się nie zatrzymuje, wyłamuje palce, grzebie w kieszeniach i wyciąga paczkę papierosów, ale natychmiast chowa ją z powrotem, bo dym przeszkadza Nicowi.O wpół do trzeciej matka bierze Doris pod rękę i na­mawia do wyjścia z pokoju.- Chodźmy teraz do domu - proponuje tonem z trudnością pokrywającym złość - zjesz spokojnie, od­poczniesz parę godzin i wrócisz.Doris odmawia, gwałtownie się odwraca i podchodzi znowu do łóżka.Twarz Nica jest wykrzywiona, mięśnie napięte, oczy utkwione w jednym punkcie, cienki strumyczek śliny wy­pływa z kącika ust.Nie mówi.Próbowali nim potrząsać.Doris zaczęła płakać, błagać, żeby się odezwał, ale na próżno.Z gardła wydobywa mu się tylko długi jęk, przyduszony, prawie rzę­żenie towarzyszące rytmowi oddychania.Crescenzo jeszcze raz próbuje się dodzwonić.Ale leka- rza- rybaka nie ma, żona twierdzi, że na próżno kazała go szukać wzdłuż brzegu jeziora.Crescenzo patrzy na Doris wzrokiem osoby z poczu­ciem winy.- Spróbuję jeszcze później, teraz pójdę coś przygotować do jedzenia.Profesor jest też zmęczony.Ledwie ukrywa ziewanie i nieodpartą potrzebę zapalenia papierosa.Jej matka, tłusta paniusia przyobleczona w kwiecistą sukienkę prawie całko­wicie zasłania otwór drzwiowy.Wargi mocno czerwone, pomalowane tak, że szminka wykracza poza ich naturalny zarys, by zdawały się szersze, niebieski cień wokół oczu, agresywny rysunek ołówka na zdepilowanym łuku brwio­wym.Maska.Bębni palcami po framudze drzwi, mamro­cze.Matka znów się włącza, nie może znieść widoku córki w roli pielęgniarki.A potem wyliczanka.Znowu ta wyliczanka, której Do­ris nauczyła się, kiedy była dzieckiem.Zapomniany wier­szyk, wynurzający się z ukrytych, podświadomych skoja­rzeń.Żółte, złotawe powietrze.I krąg białych strojów, po­godne dzieciństwo, dni łatwe, z góry zaplanowane, jak ko­szule zapinane na zamek błyskawiczny działający bez zarzu­tu.Czas upływający bardzo wolno, niewymierzalny.Mija­nie skonstruowane z pojedynczych chwil, długi sen na jawie gorzkich myśli.Została sama.Matka poszła sobie, Crescenzo się odda­lił.Pokój jest teraz studnią ciszy, kratą zbudowaną z cieni i półcieni, tylko tykanie zegara na szafce, spocona ręka Ni­ca lodowata z wierzchu i to zduszone jęczenie, stale takie samo, zawsze to samo, monotonne i denerwujące.Człowiek pozbawiony życiowych kryteriów, buntownik.Oto, kim był Nico.Pomieszanie dobrych i złych cech, odruchów szla­chetnych i uporu, życzliwości i egoizmu.Chłopak, który ma pecha.Żeby wypisać się z PUM i zaraz, po upływie kilku dni, taka choroba! Wcale nie zaziębienie, grypa czy inne głupstwo.Nie, to jest choroba, co się zowie, z pewnością infekcja, coś złośliwego, tajemniczego, może nawet nieule­czalnego.Przysuwa usta do jego ucha, próbuje go zawołać, bar­dzo cicho.Nico ledwie czuje rękę, która gładzi go po czole.Jest zmęczony, osłabiony, nie może już skupić myśli, tak jakby ktoś inny odbierał w nim wrażenia, tworzył obrazy, zadawał pytania bez znaczenia.Na ścianie plamy półcienia rozpada­ją się i układają według wzorów wyobraźni niemożliwych do przewidzenia.Zwierzęta, kwiaty i ptaki, śnieżynki, figu­ry geometryczne - jak w kalejdoskopie.Potem wielka, koś­cista twarz nabiera niemal ciała, olbrzymieje, wydaje się, że odrywa się od ściany, że podchodzi do niego przenikając jak duch przez meble.Jest biała, ma białą koszulę, jest leka­rzem, Nico widzi termometr wystający z kieszeni; w prawej ręce postać trzyma strzykawkę, kciuk jest uniesiony, gotowy opaść, aby wstrzyknąć płyn.Salwa śmiechu, nagły zamęt w mózgu i widzenie znika.Ale zaraz następują inne postacie, długi sznur białych kitli wychodzi z zacienionych zakamarków pokoju, podchodzą do niego pojedynczo, dotykają go, osłuchują, każdy dokonu­je niezwykle skrupulatnego badania, każdy wydaje się już robić ten ozdrawiający zastrzyk.Zamiast tego każdy, po ko­lei śmiejąc się chowa strzykawkę za siebie i znika.Pokój wypełnia się olbrzymimi, gigantycznymi termo­metrami; ich rurki z rtęcią są bardzo grube, a zbiorniczki dotykają sufitu.Potem dociera do Nica dzwonienie szkla­nek, przeciągłe zgrzytnięcie, tysiące zawieszonych w powie­trzu kawałków układają się w mozaikę rozproszonych świa­teł.Białe plamy grobów, pola pełne krzyży jak łany zboża, wyludniony w słońcu cmentarz i miasto huczące za jego murem.Ktoś zapalił światło.Przy Nicu jest Doris, Crescenzo i jeszcze ktoś, jakiś nieznajomy.- Pan doktor zaraz ci pomoże.Lekarz.Nico chciałby ruszyć ramieniem, coś powie­dzieć, ale ściśnięte gardło uniemożliwia mu wymówienie chociażby jednego słowa.Nie dowierzając własnym oczom przypatruje się obcemu.Również Doris zaczyna się przyglądać nowo przyby­łemu.Nie ma w sobie nic z lekarza, jest typem niezwykłym, postawnym i sangwinicznym, policzki ma pomarszczone, srebrzysto- szare, krótko ostrzyżone włosy.Wygląda raczej na handlowca czy maklera giełdowego.Może sprawia to ubiór, ta flanelowa koszula pod wiatrówką i barchanowe spodnie.Przez ramię ma przewieszony duży koszyk z wi­kliny, taki o dziurkowanej pokrywie, żeby móc włożyć do niego ryby.Stawia go na szafce, otwiera i wyciąga walizecz- kę lekarską.Lekarz wyrzucony z PUM działa nielegalnie, jest człowiekiem, który ryzykuje więzienie tylko dlatego, że jest teraz tu, u wezgłowia Nica.Doris śledzi każdy jego ruch, zapamiętuje energiczny uścisk dużej ręki o stwardniałej skórze i donośny głos, kiedy witając się podał swoje imię i nazwisko, oczywiście fałszywe, co wynika ze zrozumiałej ostrożności.Lekarz pochylił się nad łóżkiem, dotyka teraz czoła Ni­ca, jego skroni, podnosi mu powieki, opukuje klatkę pier­siową, potem wywija wargę i odsłania blade dziąsła.- A to co? - pyta przesuwając palcem po zadrapaniu przecinającym szyję Nica.Doris jest zakłopotana.Prawie się czerwieni, mamro­cze.- Drut kolczasty.W zeszłą sobotę, na wsi.Lekarz drapie się w policzek.Od nowa zaczyna szcze­gółowe badanie.Doris nie może zrozumieć, dlaczego lekarz przez cały czas kręci głową.Kiedy dziewczyna widzi, że.otwiera walizeczkę i przygotowuje zastrzyk, chwyta go za ramię.- Zaraz, zaraz, ale co mu właściwie jest? Lekarz wzrusza ramionami.- Nie wiem.Może to być tężec.Ale może się mylę.Nie, z pewnością się mylę.Prawie na pewno chodzi tu o ja­kąś zwykłą infekcję.To - pokazuje strzykawkę pełną już płynu - może mu pomóc.Proszę zrozumieć, nie mogę nic więcej zrobić.Moja apteczka została zredukowana do naj­bardziej podstawowych leków.Jeśli okaże się to zakażeniem ogólnym, to jesteśmy w domu.Ale jeśli przypadkiem.Słowem, nie mam szczepionki przeciwtężcowej.Poza tym i tak byłoby za późno, i tak by się nie zdążyło.- Ale to znaczy.- Dlaczego chce pani myśleć o najgorszym? Zrobimy teraz zastrzyk, a za trzy czy cztery godziny tempertura po­winna opaść [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl