[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziesiątki krzewów różanych, niegdyś starannie pielęgnowanych i przycinanych, rozpościerały teraz swe kolczaste wici we wszystkich kierunkach i płożyły się w bezkwietnych kłębowiskach.Bruno zapuścił się do wnętrza zbudowanego bez jednolitego planu wiktoriańskiego dworu i przeszukiwał zapleśniałe, pokryte kurzem, oplecione pajęczynami pokoje, cuchnące pleśnią, która przeżerała zasłony i dywany.Dom był zapchany antycznymi meblami i szkłem artystycznym, figurkami i mnóstwem innych rzeczy, ale nie krył w sobie żadnego zła.Tej kobiety też tutaj nie było.Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle.Nie wprowadziła się, nie opanowała domu podczas jego nieobecności.To było dobrze.Czuł ulgę z tego powodu.Ale z drugiej strony — gdzie ona jest, u diabła?Zamęt pogłębiał się w nim gwałtownie.Jego zdolność rozumowania zaczęła go zawodzić wiele godzin temu, ale teraz nie mógł już też polegać na swoich pięciu zmysłach.Czasami myślał, że słyszy jakieś głosy i tropił je po całym domu tylko po to, by uświadomić sobie, że słyszał własne mamrotanie.Czasami pleśń nie pachniała zupełnie jak pleśń, tylko jak ulubione perfumy jego matki; ale chwilę później pachniała znowu jak pleśń.A kiedy spojrzał na znajome obrazy, które wisiały na tych ścianach od jego dzieciństwa, nie był w stanie określić, co przedstawiają; kształty i kolory nie różniły się między sobą, a jego wzrok zawodziły nawet najprostsze wizje.Stał przed jednym, wiedząc, że to krajobraz przedstawiający drzewa i dzikie kwiaty, ale nie mógł tego tam wypatrzeć; pamiętał tylko, że to tam było; teraz widział tylko maźnięcia, urywane linie, plamy, nic nie znaczące kształty.Starał się nie popadać w panikę.Tłumaczył sobie, że ten dziwaczny chaos i brak orientacji to jedynie skutki tego, że nie spał całą noc.Przejechał długą drogę w krótkim czasie i naturalnie musiał być zmęczony.Miał ciężkie powieki, oczy piekące, zaczerwienione i zaognione.Wszystko go bolało i zesztywniał mu kark.Potrzeba mu było tylko snu.Kiedy się obudzi, w głowie mu się przejaśni.Powiedział to sobie i musiał w to uwierzyć.Ponieważ przeszukiwał cały dom od dołu do góry, doszedł aż do poddasza, na którym był urządzony wielki pokój ze spadzistym sufitem.W nim spędził większą część swego życia.W bladym połysku latarki zobaczył łóżko, na którym sypiał przez te lata, kiedy mieszkał w tej rezydencji.Sam leżał już na łóżku, z zamkniętymi oczyma, jakby spał.Oczywiście jego oczy były zaszyte.A biała koszula nocna nie była koszulą nocną; to była szata grobowa, którą nałożył na niego Avril Tannerton.Bo on nie żył.Ta suka wepchnęła w niego nóż i zabiła go.Był zimny jak kamień od zeszłego tygodnia.Bruno czuł się zbyt osłabiony, żeby znaleźć ujście dla swego smutku i gniewu.Podszedł do królewskiego łoża i wyciągnął się na swojej połowie, obok siebie.On sam cuchnął.To był ostry, chemiczny zapach.Pościel wokół niego samego była poplamiona i wilgotna od ciemnych płynów, które powoli wyciekały z ciała.Bruna nie obchodził ten bałagan.Jego strona łóżka była sucha.I chociaż sam był martwy i już nigdy nie miał przemówić ani się zaśmiać, czuł się dobrze tylko dlatego, że był w pobliżu siebie.Bruno wyciągnął rękę i dotknął siebie.Dotknął zimnej, twardej, sztywnej ręki i przytrzymał ją.Zniknęła część bolesnej samotności.Bruno nie poczuł się oczywiście cały.Już nigdy nie poczuje się cały, bo jego połowa była martwa.Ale leżąc tu, obok swego trupa, nie czuł się już też taki samotny.Bruno zasnął przy zapalonej latarce, która rozpraszała mrok w sypialni na poddaszu.✶ ✶ ✶Gabinet doktora Nicholasa Rudge’a znajdował się na dwudziestym piętrze wieżowca stojącego w samym sercu San Francisco.Widocznie, pomyślała Hilary, architekt albo nigdy nie słyszał o nieprzyjemnym terminie „obszar trzęsień ziemi”, albo zawarł bardzo korzystny pakt z diabłem.Jedna ściana w gabinecie Rudge’a była cała ze szkła, podzielona na trzy ogromne tafle jedynie dwoma wąskimi, pionowymi stalowymi prętami; za oknem rozciągały się tarasy, zatoka, okazały most Golden Gate i opieszałe pasma mgły z ubiegłej nocy.Coraz szybszy oceaniczny wiatr rozdzierał chmury na strzępy, nad których szarością dominował coraz bardziej z każdą chwilą błękit nieba.Widok był olśniewający.Po drugiej stronie szklanej ściany, w wielkim pokoju, wokół okrągłej ławy z teku stało sześć wygodnych krzeseł.Prawdopodobnie w tym kącie odbywały się spotkania grup terapeutycznych.Teraz w tym miejscu usiedli Hilary, Tony, Joshua i doktor.Rudge był uprzejmym mężczyzną, który potrafił osobie przebywającej w jego towarzystwie dać do zrozumienia, że już od dawna nie spotkał kogoś równie interesującego i czarującego.Był łysy stosownie do wszystkich wyświechtanych powiedzonek (jak kula bilardowa, pupa niemowlęcia, kolano), ale miał porządnie przyciętą brodę i wąsy.Był ubrany w trzyczęściowy garnitur z dopasowanym krawatem i chusteczką w kieszonce, ale nie przypominał swym wyglądem bankiera czy dandysa.Wyglądał na człowieka dystyngowanego, godnego zaufania, a przy tym był tak zrelaksowany, jakby miał na nogach tenisówki.Joshua podsumował treść dowodów, których usłyszenia zażądał doktor, i wygłosił krótki wykład (który chyba rozbawił Rudge’a) na temat obowiązku psychiatry chronienia społeczeństwa przed pacjentem, który wydaje się mieć mordercze skłonności.Podczas kwadransa Rudge usłyszał wystarczająco dużo, by dać się przekonać, że przestrzeganie tajemnicy lekarskiej nie jest w tym przypadku ani roztropne, ani usprawiedliwione [ Pobierz całość w formacie PDF ]