[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdaniem łaskawej pani, diabły noszą skórzane paski na rękach?– Nie mam w tej kwestii ustalonego zdania – wpadła w oficjalny ton mych wyjaśnień.Poczytałem to za ironię.Po prawej ręce żółciły się dojrzałe łany zboża, nad naszymi głowami wysoko jak drobniutkie punkciki przelatywały jaskółki.Od czasu do czasu nagrzany w słońcu wiatr przynosił z bagien wilgotny oddech wody i trzcin, z rozległych łąk napływał brzęk kos i zawodzenie czajek przerażonych sianokosami Niebo upstrzyły drobniutkie kłaczki białych chmur raz po raz zaczepiające o słońce rozkwitłe jaskrawo, jak niedojrzały słonecznik.Wówczas muskała ziemię smuga cienia, rącza i zwiewna jak dym.Obok rozjeżdżonej wozami drogi biegła wąska, ale twarda dróżka.Dziewczyna wysforowała się naprzód.Zdjęła z szyi barwną chusteczkę, dozwalając trzepotać nią wiatrowi, który zaglądał w jej dłonie.Każdy ruch jej wysmukłego, sprężystego ciała i widok doskonale brązowej szyi i karku okrytego splotem czarnych i lśniących włosów – budziły we mnie niepokój, płoszyły myśli i wpędzały w roztargnienie.Aby nie zdradzić się z nim, ustawicznie dreptałem wokół jednego wypróbowanego tematu:– Są tacy, którzy starają się wmówić we mnie – opowiadałem – że diabeł Kuwasa na długo ukrył się w swych bagiennych kryjówkach.Nieprawda! Kuwasa przyczaił się tylko.Na krótko, proszę pani.Niektórzy wmawiają mi, że Kuwasa był mitem, był tworem naszej własnej fantazji, że w gruncie rzeczy to tylko symbol zacofania i nieufności wsi Oporna.Lecz przecież, u licha, to nie mit, nie twór wyobraźni kradł nasze narzędzia! Nie mit napadł na nas pewnej nocy.I nie symbol zacofania, tylko żywy człowiek z krwi i kości zamknął Nietajenkę w grobowcu, kupił mu paczkę „Sportów”, przyniósł chleb i butelkę wody, pokazując przy tym dłoń, żywą ludzką dłoń.Dziś albo jutro rozkopiemy kurhan i odnajdziemy Kuwasowe skarby.Jeśli on istnieje, nie dopuści do tego.Dziś albo jutro Kuwasa ukaże się nam znowu.Pojawi się, aby przeszkodzić w dotarciu do wnętrza kurhanu.Dziewczyna zaśmiała się.Speszył mnie ten śmiech.– Czy ze mnie pani się śmieje? – zapytałem.– Tak – odrzekła.I znowu się roześmiała.Poczęliśmy się piąć na Czartorię.Rozgrzane od słońca świerki napełniały powietrze przenikliwym zapachem żywicy.Lubię ten zapach.Jest świeży i ostry jak wiew z morza.Lubię żywicę.To z niej powstał bursztyn.Zastygł jak kropla słonecznego światła.– Ależ z pana dziwak.Nigdy bym tego nie przypuszczała! – zawołała lekarka.– Wydaję się panu brzydką?– Nie.– zaprzeczyłem niezręcznie.– No więc dlaczego ciągle opowiada mi pan o tym Kuwasie?– ???– Odbywa pan samotny spacer z ładną kobietą i ani razu nie spróbował pan jej powiedzieć czegoś przyjemnego.To aż obraźliwe.Mógł pan chociaż skłamać, że bardzo się cieszy z mego przyjazdu.A pan nic, tylko o tym Kuwasie.Jak długo tak można? Ani razu nie wziął mnie pan pod rękę, nie szepnął do ucha zalotnego słowa, nie zrobił pan aluzji do naszej samotności.Mam pana uczyć? Czyżby ta złotowłosa, tak zazdrosna o pana archeologiczna piękność była kiepską nauczycielką w tych sprawach?„O Boże – pomyślałem.– Jakże postępować z kobietami? Jak długo moje zaloty będą przypominały porażki pana Wołodyjowskiego?”W czasie wczorajszego deszczu drogę na Czartorię omyły strumienie ściekającej z góry wody.Nie uczęszczane to miejsce.A jednak na świeżutkim piasku i żwirze dostrzegłem ślady odbitych w miękkim podłożu dużych, podkutych gwoździami butów.Zawstydzony słowami lekarki szedłem patrząc sobie pod nogi.Dlatego od razu zwróciłem uwagę na ślady, dlatego rzuciło mi się w oczy, że na prawej podeszwie ów człowiek miał cztery nowe gwoździe, które odznaczyły na ziemi nieduży kwadracik.Z początku sadziłem, że ten ktoś szedł może do starych kopalń wapienia.Ale nie, skręcił drogą do grobowca.W miękkiej ziemi wyraźnie zaznaczyły się ślady jego butów z charakterystycznym kwadracikiem.Ślady szły w górę i wracały z niej.Ktoś był przy grobowcu i wkrótce zeszedł w dół [ Pobierz całość w formacie PDF ]