[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Jeszcze pan nie zna wielu rzeczy.A przede wszystkim zapomina się pan względem mnie.Jestem zaręczona.— Między ustami a brzegiem pucharu wiele jeszcze zdarzyć się może — rzekł lekko.— Zastosuj to pan do siebie.— Wolę do pana Głębockiego — odparł zuchwale.— Jak się panu podoba, byle nie do mnie.Zechce pan uwolnić mnie od dalszej swej arogancji.I moja cierpliwość może się wyczerpać!— Ale nie moja.— Obejdę się bez tej wiadomości.Rozdrażnienie wybiegło obojgu na twarze: ona stała się blada jak marmur, na jego czoło wybiegła sieć żył.Kipiał pod chłodem tej dziewczyny,, zapomniał panowania nad sobą.Gdzie się podziało jego Cezarowe: veni, vidi, vici!Po ostatniej odpowiedzi panna Jadwiga ruszyła ramionami i wyszła z pokoju.Począł chodzić wzdłuż i wszerz, by się opamiętać.Jan go tak zastał.Co? Nie ma Jadzi? Jedyna do bawienia gości! Sąsiedzi będą mieli pociechę z domu państwa Głębockich! Wie pan co babka mi poleciła? Zatrzymać pana na tydzień! Zgoda?— Z całą przyjemnością.Dziękuję.— Posłyszy pan niejedno kazanie o Niemcach.— Cóż robić! Cierpimy za winy ojców.— Jak to?— Żeby ojciec mój dotrzymał obietnic danych rodzinie żony, byłoby inaczej, może lepiej — dodał powoli.— At, co tam rodziców obwiniać! Żeby nam Jadzia dała herbaty, to by było nie tylko lepiej, ale zupełnie dobrze.*Po tygodniu wrócił hrabia do Berlina i zaraz na wstępie zawołał grooma:— Odprowadź „Scherza” do barona Michała von Schöneicha! Marsz!Zamyślił się chwilę.— Zakład przegrałem — mruknął — ale ją mieć będę, chyba ona zginie albo ja.Głupi był zakład, kapitalnie… No, kto ją tam wiedział! Brr! Zęby się o nim dowiedziała! Verflucht, verdammt! Uh, co za królewska dziewczyna! Takiej być ukochanym, to dopiero się czym pochwalić.Tymczasem trzeba się o Aurorę dowiedzieć.Czy licho już gdzie poniosło admirała? Doprawdy, czegoś mi jednak tęskno za moją Lorelei.Urban, konie!VIIPewnego dnia, wśród zimy, Jan Chrząstkowski wysiadł na berlińskim dworcu i kazał się wieźć do pierwszego lepszego hotelu; tam zjadł śniadanie, przebrał się i wyszedł na miasto.Obyczajem wieśniaka gapił się w okna magazynów, czytał afisze na rogach ulic, zabłądził parę razy, raz wpadał pod konie i nareszcie po wielu przygodach dobił Pod Lipy.Tu zaczął chodzić od bramy do bramy po informacje o właścicielach, jakby zbierał szczegóły do gotajskiego kalendarza; aż wreszcie po wielu trudnościach ze szwajcarami dożeglował do pałacu Wentzla Croy–Dülmen.Odetchnął jak po ukończonej ciężkiej pracy i zadzwonił.— Wer da?— Ich! — odparł dumnie Jan stając u okienka.Urzędnik pałacowy czytał dziennik i dość niechętnie przerwał politykę.Wyglądał uroczyście w pąsowym płaszczu, szamerowanym złotem.Błyszczał jak słońce.— Gdzie mieszka hrabia? — spytał Polak, pośpiesznie biorąc za klamkę dalszych podwoi.Ale zatrzask odmykał się tylko z loży, a szwajcar nie spieszył się z pociśnięciem sprężyny.— Pan hrabia nie przyjmuje o tej godzinie — ogłosił jak dekret senatu, pokazując na zegar nad okienkiem.— To nie twój kłopot.Otwórz, dam sobie radę.Szwajcar popatrzał na niego jak na wariata, zażył dyskretnie tabaki i podnosząc wskazujący palec do wysokości nosa wyrecytował jak z książki:— Recepcyjne godziny u jaśnie wielmożnych hrabiów Croy–Dülmen są następujące: od jedenastej do pierwszej po południu, od trzeciej do czwartej wieczorem.We środy i piątki przyjmuje się także później zaproszonych gości.Stosuje się to tylko do znajomych ł krewnych przychodzących z wizytą, którzy winni się oznajmić wizytową kartą, tu złożoną.Wizyty nieznajomych i interesantów przyjmuje plenipotent jaśnie wielmożnego hrabiego, pan Fryderyk Sperling, we własnym mieszkaniu: Ortweinstrasse nr 17.— Oto bilet.Proszę oznajmić hrabiemu.Przyjmie niezawodnie — zawołał Jan niecierpliwie.— Zresztą zaledwie pierwsza.— I pięć minut.Kartę raczy pan przedstawić o trzeciej.— Bodajeś pękł, kufo browarna! — zaburczał Polak, wściekły, zawracając z powrotem.Ciężkie dębowe podwoje zapadły za nim; znalazł się na ulicy.— Podłe Niemcy! — klął wodząc oczami po frontonie pałacu.— Oj, dałbym ja,.dał tej grubej poczwarze! Wracaj znowu po obiedzie.Gdy tak medytował patrząc w okno, czy się gdzie Wentzel nie pokaże, nagle otwarły się szybko małe niepozorne drzwiczki lewego skrzydła i z nich wybiegła młoda dama żegnając kogoś kaskadą śmiechu; za nią zamknęło się tajemnicze wencie.Kobieta otarła się prawie o Jana, który na nią wytrzeszczał oczy, zmieszała się z tłumem i znikła.— Oho, patrzcie… ta kursuje pięć minut po pierwszej! No, no, akuratność niemiecka toleruje ładne wyjątki bocznymi drzwiami! A żebym ja tam zakołatał? Wezmą mnie za panienkę i puszczą do sanktuarium! Ho, ho, ten paniczek, si correct, figluje na swoich śmieciach! Na zdrowie mu, byle tylko otworzył.Zastukał raz i drugi do furtki, bez skutku — i dał za wygraną.— Nie znam umówionego znaku.Co robić? Pójdę na miasto popatrzeć, wrócę o trzeciej.Stawił się punktualnie co do minuty.Gruby szwajcar protekcjonalnie kiwnął mu głową, wziął bilet i pocisnął sprężynę zatrzasku i dzwonek elektryczny.Drzwi się otwarły, pąsowo—złoty lokaj powitał gościa ukłonem, wziął kartę i cicho jak widmo poprowadził oszołomionego po marmurowych schodach, przykrytych dywanami, na pierwsze piętro [ Pobierz całość w formacie PDF ]