[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Była widoczna tylko wtedy, gdy fale cofały się z powrotem w morze, i to tylko przez okamgnienie.Ujrzałem poszarpane brzegi czarnej czeluści przypominające rozwartą paszczę bezzębnego potwora, z której toczy się biała piana.Po chwili następna fala skryła ją całkowicie.Dopóki odpływ nie osiągnie najniższego poziomu, nie da się wejść do jaskini.Zrozumiałby to każdy rozsądny człowiek.Ale rozsądny człowiek nie sterczałby po szyję w lodowatej wodzie, uczepiony oślizłego głazu jak zbawczej poręczy w bladym świetle wczesnego poranka.Udało mi się puścić głaz i ruszyć ku otworowi, złapać za zalane pianą brzegi i podciągnąć się do środka.Fala wbiegła tam za mną, zamykając mnie w pułapce; nie mogłem ani się cofnąć, ani posuwać się naprzód, podczas gdy wokół mnie pieniła się woda, wypełniając mi nozdrza i bijąc mnie po twarzy pękami wodorostów.Kiedy fala odpłynęła, ruszyłem przed siebie na czworakach i uderzyłem się boleśnie głową o niskie sklepienie.Chyba wtedy właśnie moja rana otworzyła się ponownie i zacząłem krwawić.Otoczyła mnie ciemność.Nagle opadłem z sił, jakby odpłynęły z ostatnią falą.Zebrałem się w sobie, czekając na uderzenie następnej.Nadeszła i ogarnęła mnie całego niczym tchnienie Neptuna.Nos miałem pełen słonej wody, a w ustach czułem smak krwi.Fala zaczęła się cofać i byłem pewien, że tym razem porwie mnie ze sobą, ale udało mi się utrzymać.Otworzyłem piekące od soli oczy, mrugając raz po raz.Fala musiała wepchnąć mnie dalej w głąb skalnego tunelu.Podniosłem wzrok i ujrzałem promień słońca, wpadający z wysoka przez szczelinę w skale.Byłem w jaskini.To, że mi się udało, nie było zwykłym zaskoczeniem.To wręcz zakrawało na cud.Osłupienie wymalowane na ich twarzach wyraźnie mi o tym powiedziało.Nawet w panującym tu półmroku od razu poznałem Olimpias.Śniła mi się wcześniej jej nagość; teraz miałem ją przed oczyma.Jej skóra była gładka i nieskazitelna, pokryta cieniutką warstewką potu, przez co bledsze partie jej ciała błyszczały jak alabaster.Nogi i ramiona były ciemniejsze od reszty, opalone w słońcu na złoty kolor.Była szczupła, ale bynajmniej nie słabej budowy; nago wyglądała na jeszcze silniejszą i żywotniejszą niż w ubraniu.Piersi miała pełne i krągłe, z dużymi sutkami o zaskakująco ciemnym zabarwieniu przy jej jasnej karnacji i blond włosach na głowie i łonie.Niestety, mój opłakany stan nie pozwalał mi odpowiednio docenić jej piękna.Jej towarzysz za to doceniał je w pełni, sądząc po niezbitym dowodzie podniecenia, jaki rzucił mi się w oczy, kiedy odskoczyli od siebie.Zerwał się na nogi, uderzył głową o wystający skalny nawis i zaklął szpetnie.Olimpias przetoczyła się na bok i jęła szukać czegoś wśród poduszek i koców na kamiennej podłodze.W końcu znalazła; w jej dłoni błysnął sztylet o ostrzu długości męskiego przedramienia.Szerokim łukiem uniosła go w górę.Chciała chyba podać go swemu obrońcy, ale w pośpiechu i zmieszaniu o mało nie skróciła o połowę owego dowodu podniecenia.Oboje aż sapnęli z wrażenia, a mężczyzna odskoczył, ponownie uderzając głową o skałę i klnąc.Scena była komiczna; mógłbym się roześmiać, gdybym nie czuł się tak podle z zimna, wilgoci i pulsującego bólu głowy.Pasował fizycznie do Olimpias, tak, jak się spodziewałem.Mało prawdopodobne, że piękna młoda kobieta o jej talencie i wybrednym guście mogłaby się zakochać w trackim niewolniku, stajennym, który nie byłby tak szeroki w ramionach i przystojny.Jego zmierzwiona kasztanowa grzywa połyskiwała lekko w słabym świetle; pierś i kończyny pokryte były podobnej barwy owłosieniem.Rysy miał ostre, wargi pełne, a krzaczaste brwi zlewały się w jedną kreskę nad ogniście pałającymi oczami.Rzadki zarost, zaledwie kilkudniowy, podkreślał linię policzków i wystającej szczęki.Jego męskość, nawet w gwałtownym odpływie, jaki właśnie następował, też wyglądała na solidną.Nie był piękny jak Apoloniusz, ale nie dziwiłem się, że Olimpias go wybrała.Zapewne oprócz krzepkiej urody miał i bystry umysł, skoro Zeno wykorzystywał go przy prowadzeniu rachunków, ale w tej chwili wyglądał raczej tępo, kiedy tak pocierał obolałą głowę i niezdarnie sięgał po podawany mu sztylet.– Odłóż broń – powiedziałem znużonym głosem.– Nie przychodzę, by was skrzywdzić.Wpatrywali się we mnie podejrzliwie szeroko rozwartymi oczami.Wreszcie spojrzenie Olimpias złagodniało; dopiero teraz mnie rozpoznała [ Pobierz całość w formacie PDF ]