[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Proszę się już więcej nie mieszać usłyszałem na koniec jegosłaby głos. Jeśli mówi pan prawdę, to złodzieje mogą być grozni.Napana miejscu wracałbym do Warszawy.Jak pan wróci, nikt panu nic niezrobi, bo im zależy na dyskrecji.Ale mogą pana dalej obserwować.Jakbędzie ich pan nękał, to rach-ciach i po panu.Ale tak między nami, pierw-szy raz słyszymy o jakichś przemytnikach działających w tych stronach.Na pewno zadarł pan z kłusownikami. Ale zamiast zwierzyny widziałem w tej stodole cenne wydanie Konrada Wallenroda"! zaprotestowałem żywo. I inne łupy. Przywidziało się panu, było ciemno. Ale ja mam oprawę tego dzieła! Proszę pana! uciął szybko. Niech pan odpuści i przestaniesię bawić w detektywa.Zawiadomimy kogoś z Aomży i ten sprawdzipańską wersję.Od dzisiaj proszę jednak trzymać się z dala od tej sprawy.Nie chce pan chyba, abyśmy posądzili pana o kradzież?A to dobre sobie! Policjant był gotów oskarżyć mnie, że zabrałem zło-dziejom cenny dla polskiego narodu skarb.Ale i tak byłem spokojniejszy spełniłem swój obowiązek zawiadomiwszy Komendę Główną.Nawetjeśli sierżant Lenarczyk współpracował z Przemytnikami, to o całej spra-wie wiedziała już góra.Wracałem szybkim krokiem do Rosynanta.Idąc ulicą odniosłem wra-żenie, że jadący ulicą jasny volkswagen z przyciemnianymi szybami śle-dził mnie.Jechał niezwykle wolno, inne pojazdy, a nawet rowerzyści mi-jali go, a on utrzymywał prędkość mojego marszu.Gdy nagle zwolniłem,samochód zwolnił także, a kiedy się odwróciłem, ten dodał niespodziewa-nie gazu i przejechał obok mnie, by skręcić za najbliższymi pawilonami.Albo to byli Legion 1 i Legion 2, albo byłem najzwyczajniej w świecieprzewrażliwiony.W samochodzie mógł jechać przecież przyjezdny i szu-kać jakiejś ulicy.Zaraz jednak spotkała mnie niespodzianka.Otóż przy Rosynancienie zastałem ani Coco, ani Kuby.Czekałem na nich i czekałem, mijałyminuty, słońce stawało się nie do zniesienia, a oni wciąż nie nadchodzili.Po trzech kwadransach zrezygnowałem.Byłem poważnie zaniepo-kojony ich nieobecnością, wszak dałem im do przechowania cenną oprawęzabraną Przemytnikom.Nie miałem pojęcia, gdzie mogli się podziać?Czyżby natrafili na Przemytników? To było możliwe.Legion 1 spotkałsię ze mną na rynku, był sam, a w tym czasie Legion 2 mógł śledzić Coco iKubę, a następnie porwać ich.Zmartwiony ruszyłem z powrotem do S.Wbrew wszystkiemu nie zamierzałem spasować.Pracowałem w de-partamencie zajmującym się ochroną dzieł sztuki i byłbym niegodnymstanowiska jego dyrektora, gdybym nagle przestał interesować się tą spra-wą.A że było to zajęcie niebezpieczne? Cóż, całe życie ocierałem sięnie tylko o przygodę, ale i o niebezpieczeństwo.Wcześniej liczyłem nato, ze zdjęcie oprawy dzieła Mickiewicza dane Legionowi 1 ostudzi ban-dyckie zapędy Przemytników wobec mojej skromnej osoby.Jeśli jednakPrzemytnicy zabrali oprawę moim młodym znajomym, to bezpowrotniestraciłem atut w tej rozgrywce.Najgorsze w tym wszystkim było to, żebandyci mogli zrobić Coco i Kubie coś złego.A wtedy byłaby to wy-łącznie moja wina, wszak to ja wmieszałem ich w tę sprawę.Gdy tylko minąłem podnóże wzgórza, na którym stał neogotycki ko-ściół i skierowałem się w stronę drogi na Białystok, zauważyłem wewstecznym lusterku jasnego volkswagena.Wyłonił się za mną niespo-dziewanie z wyraznym zamiarem śledzenia mnie, bo gdy tylko skręciłemw jakąś przecznicę ten wykonał ten sam manewr.Zacząłem kluczyć.Jechał za mną, utrzymując odległość trzydziestu metrów.Zawróciłem narynek.Tam wyprzedziłem nieoczekiwanie autobus PKS i przez chwilębyłem niewidoczny dla jadącego za mnąvolkswagena.Wtedy to zdecy-dowałem się na zmianę koloru nadwozia! Było ciemne, aż tu nagle zrobiłosię białe! Zasłonięty całkowicie przez autobus skręciłem w najbliższą uliczkęw prawo na rogu rynku.W ten oto sposób zgubiłem beżowego volkswagena, gdyż ten szyko-wał się do wyminięcia autobusu i dodatkowo był nastawiony na obser-wację ciemnego jeepa.Ale wcale nie zamierzałem przed nim czmych-nąć.O nie! Wykręciłem zaraz na wąskiej uliczce i zawróciłem z powro-tem na rynek.Po chwili widziałem jadącego przed autobusem volkswa-gena.Jechał wolno, a ja wytrwale podążałem za nim.Zabawa skończyła się wkrótce.Samochód zrobił małą rundkę i na] dłuższą w Wiznie ulicą Czarniec-kiego pojechał na stację benzynową na końcu miasta przy głównej trasiewylotowej.Zaparkowałem na drugim końcu parkingu zmieniwszy kolornadwozia i podszedłem do kompletnie zaskoczonego moim widokiemHansa byłego męża Weroniki.To on bowiem ów sympatycznyNiemiec, którego poznałem wczoraj w S. śledził mnie.Nie zdążył zamknąć drzwiczek, gdyż jego ręka zawisła nieruchomow powietrzu na mój widok. Co za miłe spotkanie powitałem go.Hans jednak szybko się opanował.Zaśmiał się pod nosem jak urwis istrzelił do mnie z palców. Myślałem, że to ja ciebie śledzę, a to ty śledzisz mnie.Dobryjesteś, Tomasz! Opowiem o tym Weronice! Ale czemu mnie śledziłeś? zdziwiłem się. I gdzie zostawiłeś Weronikę?Jego wyjaśnienie było następujące: przyjechał do Wizny sam, abywywołać filmy.Weronika popłynęła łódką fotografować dalej Biebrzę.Hans dostrzegł mnie przypadkiem u podnóża wysokiej skarpy i jakiśwewnętrzny głos i reporterski instynkt kazały mu pojechać za mną. Nie obraz się, Tomasz poklepał mnie po plecach. To byłogłupie i niestosowne.Poza tym jestem za stary na takie zabawy.Ale niemogłem się oprzeć [ Pobierz całość w formacie PDF ]