[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem mówił, i to były jego ostatnie słowa: „Przeproś wszystkich, że po tym, co dla mnie uczynili, w takiej chwili.sprawiam taki.no.zawód.Że mi jest bardzo przykro z tego powodu".To właśnie powiedział: „Przeproś wszystkich".i umarł.ROZDZIAŁ XVISobota w nocyRichard Vallery umarł.Umarł udręczony smutną myślą, że opuszcza załogę „Ulissesa", pozostawia ją bez dowódcy.Lecz rozłączał się z nią na krótko.Nie miał długo czekać.Przed świtem setki ludzi na krążownikach, niszczycielach i statkach handlowych straciło życie.Nie zginęli - czego się tak obawiał - od ognia dział „Tirpitza".Jeszcze raz powtórzyła się ponura historia konwoju PQ 17: „Tirpitz" w ogóle nie opuścił fiordu Alta.Ludzie zginęli przede wszystkim dlatego, że zmieniła się pogoda.Richard Vallery umarł, a jego śmierć wywołała w załodze „Ulissesa" wielkie zmiany.Vallery wiele zabrał ze sobą.Zabrał odwagę, uczciwość, szlachetność, niezachwianą wiarę, pełną niezmiennej cierpliwości i zrozumienia wytrwałość - wszystko, co tak całkowicie należało do niego.Teraz się to nie liczyło.Załoga „Ulissesa" nie potrzebowała już odwagi ani niczego, co z niej wypływa.Ludzie w ogóle zapomnieli, co to strach.Dopiero gdy Vallery odszedł, zrozumieli, jakim otaczali go szacunkiem i miłością.Wiedzieli, że wraz z nim zginęło coś wspaniałego; coś, co było nieodłączną częścią ich myśli; coś nieskończenie dobrego i szlachetnego.I że już nigdy nie powróci do nich.Z rozpaczy byli wściekli jak szaleńcy, a tacy ludzie są na wojnie najbardziej niebezpieczni.Przezorność, odwaga, strach, ból - te uczucia nie istnieją dla nich.Żyją tylko po to, aby bić wroga, aby zniszczyć sprawcę ich rozpaczy.Słusznie czy nie, za śmierć kapitana załoga „Ulissesa" winiła wyłącznie nieprzyjaciela.Marynarze żyli już tylko nienawiścią i żądzą zemsty.Jeszcze niedawno Nicholls nazywał ich żywymi trupami.Teraz „Ulissesa" naprawdę obsługiwały gromady żywych trupów, automaty ożywione jedynie żądzą zemsty, które nieustannie błąkały się po pokrytych śniegiem pokładach.Pogoda zmieniła się zaraz po pierwszej wachcie.FR 77 ciężko pracował na wysokiej fali.Statki zalewane co chwila wodą szły prosto pod wiatr.Na przednich pokładach narastały świeże warstwy ciężkiego lodu.Wiatr osłabł.Śnieżyca ustała.Ostatnie zwały ciężkich chmur niknęły na południu.O czwartej rano niebo było zupełnie czyste.Księżyca nie było, lecz wyraźne, jaskrawe gwiazdy błyszczały zimno, podczas gdy mroźny wiatr dął wciąż od północy.Powolutku niebo zaczęło zmieniać ciemne nocne kolory.Na północnym skraju horyzontu zadrgały ledwie widoczne szare plamki.Pulsujący pas półmroku rozszerzał się, unosił nad widnokręgiem, pełzał coraz wyżej, jaśniał.Natychmiast ukazały się dodatkowe jaśniejsze kreski: oświetlone zorzą statki przybierały najdelikatniejsze pastelowe kolory - zielonkawe, błękitne, fioletowe.Przede wszystkim jednak drgały białością.Różnobarwne wstęgi świateł na niebie nabierały mocy i w pewnej chwili nad konwojem ukazał się biały, jasny pas, rozpięty od horyzontu do horyzontu.Zorza polarna, zjawisko zawsze pełne uroku, tej nocy była wyjątkowo piękna.Statki i okręty oślepione jej blaskiem wyraźnie rysowały się na ekranie morza.Załogi FR 77 przeklinały dzisiejszą zorzę polarną.Przebywający na mostku „Ulissesa" Chrysler - człowiek o fenomenalnym wzroku i absolutnym, nadzwyczaj wyczulonym słuchu - usłyszał go pierwszy.Wkrótce już wszyscy słyszeli.Condor.Daleki, ciężko pojękujący huk zbliżał się z południa.Przez chwilę wydało się, że to pomyłka, lecz nadzieja ta nie trwała długo.Nie było wątpliwości; focke-wulf na pełnych obrotach nabierał wysokości.Komandor Turner ociężale zwrócił się do Carringtona:- „Charlie" - rzekł ponuro.- Zobaczył nas s.syn! Na pewno już dał depeszę do bazy w Alta i stawiam sto przeciw jednemu, że zawiesi nam świecę spadochronową na pożądanej wysokości, no, przynajmniej na dziesięciu tysiącach stóp.Widać ją będzie z odległości pięćdziesięciu mil.- Forsa jak w banku - mruknął Carrington.- Nigdy nie stawiam na pewną wygraną.A na dodatek „Charlie" rzuci nam jeszcze parę świec na tej wysokości.- Murowane - przyznał Turner.- Nawigator! Jak daleko, w godzinach lotu, jesteśmy od fiordu Alta?- Jeśli samolot robi dwieście węzłów, to tylko godzina lotu - cicho odparł Kapok-Kid.Jego zwykła energia znikła już od dwóch godzin, to jest od śmierci Vallery'ego.Był posępny i milczący.- Godzina! - krzyknął Carrington.- Za godzinę tu będą! - mówił dalej z podziwem.- Panie komandorze, oni nas rzeczywiście wykończą.Nigdy dotychczas nie bombardowano nas ani nie torpedowano z powietrza nocą.Nigdy nie gonił nas „Tirpitz".Nigdy.- „Tirpitz" - przerwał Turner.- Gdzież, do cholery, podziewa się ten okręt? Miał już dość czasu, aby nas dogonić.A tak, było ciemno i zmieniliśmy kurs - dodał, gdy Carrington zrobił ruch jakby protestujący.- Ale osłona niszczycieli powinna nas już przechwycić.Preston! - zawołał podoficera sygnalizacyjnego.- Patrzże, chłopie! Tamten statek coś nadaje.- Przepraszam, panie komandorze - sygnalista chwiał się na nogach; z trudem podniósł aldis i odpowiedział na sygnał wywoławczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]