[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pitt nic nie mówił, tylko potwierdzająco pokiwał głową.- Wybaczam Jamesowi to, co zrobił.- Sam mówił chaotycznie i tak, jakby przemawiał do siebie.- Niech pan mu powie, że jego brat przebacza.- Mój Boże! - na twarzy Pitta malowało się całkowite zaskoczenie.- Jesteście braćmi?- Tak, James jest moim młodszym bratem.Przez te wszystkie lata pozostawałem w cieniu, zajmując się finansami oraz rozwiązując problemy, które są trudnym chlebem powszednim ogromnej międzynarodowej korporacji.James jako urodzony przywódca, pomysłowy biznesmen i erudyta spijał cały miód, pozostając w centrum zainteresowania.Aż do wczoraj stanowiliśmy nader szczęśliwą kombinację.Sam niezauważalnie pochylił głowę w geście pożegnania.- Bóg będzie czuwał nad panem.- Jego twarz pomału rozjaśnił szeroki uśmiech.- I niech pan nie zapomni o cygarach.- Może pan na mnie liczyć - mruknął Pitt, po czym odwrócił się i odszedł.Choć w głowie miał kłębowisko myśli oraz miotały nim sprzeczne uczucia, powoli zdołał się skoncentrować na wytrąconym z magmy emocji jasno określonym zamierzeniu, które z całą bezwzględnością odsunęło wszystko inne na dalszy plan.Siłą napędową była tląca się w nim kiedyś, a rozpalona przez pierwszy brutalny cios Rondheima, nienawiść, która wybuchła teraz intensywnym, trawiącym umysł płomieniem.Do rzeczywistego świata sprowadził go niski głos rosyjskiego dyplomaty, Tamarecowa.- Prawdziwy komunista będzie myślami z panem, majorze Pitt.- Jestem zaszczycony - bez namysłu odparł Pitt.- Nieczęsto się zdarza, żeby komunista musiał powierzać swój los kapitaliście.- To istotnie jest gorzka pigułka do przełknięcia.Pitt przystanął i z uwagą przyjrzał się Tamarecowowi, dostrzegając bezwładnie leżące na ziemi ramiona oraz nienaturalnie zgiętą lewą nogę.- Jeżeli obieca pan nie robić podczas mojej nieobecności żadnych indoktrynujących wykładów, wrócę tu z butelką wódki dla pana.Tamarecow spojrzał na Pitta z ciekawością.- Czy to ma być przykład amerykańskiego poczucia humoru, majorze? Ale jeśli chodzi o wódkę, myślę, że mówił pan zupełnie poważnie.Kąciki ust Pitta wykrzywiła namiastka uśmiechu.- Niech pan mnie nie przecenia.Ale skoro mam zamiar odbyć krótki spacer do najbliższego sklepu z alkoholem, pomyślałem, że zaoszczędzę panu fatygi.- Zanim zaskoczony Rosjanin zdążył odpowiedzieć, Pitt odszedł i rozpoczął wspinaczkę na szczyt zbocza wąwozu.Początkowo bardzo ostrożnie, aby nie doprowadzić do zatargu z naruszonymi żebrami, nie częściej niż co kilka centymetrów Pitt wbijał palce w miękką, śliską ziemię i przesuwał się w górę, patrząc wszędzie, tylko nie przed siebie.Pierwszych dziesięć metrów poszło łatwo.Potem jednak zbocze zrobiło się bardziej strome, a podłoże było twardsze, co znacznie utrudniało żłobienie otworów, które stanowiły jedyne oparcie dla dłoni i stóp.Wspinaczka w spazmach bólu zmaltretowanego ciała przyniosła Pittowi oczyszczenie, o jakim nawet w czyśćcu nie mają pojęcia.Opuściły go wszystkie uczucia i emocje, poruszał się jak automat ręka do dziury i do góry, stopa do dziury i do góry.Próbował liczyć długość przebytej drogi, lecz przy trzecim metrze stracił rachubę; jego umysł stał się jałowy.Pitt poruszał się jak ślepiec wędrujący w pełnym świetle przez zobojętniały świat, ślepiec, który mógł przetrwać wyłącznie dzięki jednemu zmysłowi - dotykowi.I wtedy po raz pierwszy poczuł strach; nie był to strach przed upadkiem lub następnymi obrażeniami, lecz autentyczny, paraliżujący strach przed niespełnieniem nadziei ponad dwudziestu ludzi, których życie zależało od tego, czy zdoła dotrzeć do miejsca, gdzie niebo stykało się z ziemią.Wydawało mu się, że szczyt zbocza jest jeszcze wysoko w górze.Mijały minuty dłużące się niczym godziny.Ile ich upłynęło? Nie wiedział i nigdy się nie dowie.Czas pod pojęciem miary przestał istnieć.Pitt zamienił się w robota wykonującego te same ruchy i poruszającego się bez udziału mózgu, który wydając rozkazy, każdorazowo mógł je zweryfikować.Major znów zaczął odliczać, zatrzymał się przy dziesięciu.Minuta oddechu, nie więcej - pomyślał, a potem wszystko zaczęło się od nowa.Ciężko dyszał, łapiąc powietrze niczym wyjęta z wody ryba, jego palce były w opłakanym stanie, miał połamane i zakrwawione paznokcie, od nie kończącego się wysiłku bolały go mięśnie rąk wszystko to nieomylnie wskazywało, że organizm był u kresu wytrzymałości.Strugi potu zalewały mu twarz, jednakże ta niedogodność była niczym w porównaniu z głośnym lamentem całego ciała.Zatrzymał się na chwilę i spojrzał w górę, lecz nic nie zobaczył przez wąskie szczeliny powiek, pod którymi miał kiedyś zupełnie zdrowe oczy.Skąpana w światłocieniu grań była niewyraźna i zamglona; wszelka ocena odległości stała się niemożliwa.A potem nagle ręce Pitta, zdziwione niespodziewanym dotykiem, natrafiły na miękką, łamliwą krawędź zbocza.Podciągnął się do góry z siłą, jakiej nie powinien już mieć, wpełzł na równinę i przewróciwszy się na plecy, leżał bezwładnie, tak jakby wyzionął ducha.Przez prawie pięć minut Pitt trwał w bezruchu, jedynie jego klatka piersiowa unosiła się i opadała poruszana pulsującym oddechem.Kiedy fala skrajnego wyczerpania opadła do poziomu możliwego do wytrzymania bólu, Pitt powoli podniósł się na nogi i popatrzył na dno wąskiej rozpadliny, dostrzegając w dole malutkie postacie.Przyłożył dłonie do ust, lecz rozmyślił się i nie krzyknął.Nie przychodziły mu do głowy słowa; które miały jakiekolwiek znaczenie lub mogły dodać odwagi.Ludzie na dole byli w stanie zobaczyć tylko jego głowę i ramiona wystające znad skraju stromego urwiska.Pomachał im ręką i odszedł.Rozdział 18Pitt stał niczym samotne drzewo na pustej równinie.Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, rozpościerał się dywan ciemnozielonych, podobnych do mchu porostów.Z jednej strony horyzontu był zakończony pasmem wysokich wzgórz, z dwóch innych zaś jego brzegi przysłaniała rozjaśniona słońcem mgiełka.Jeśli nie liczyć kilku niewielkich wzniesień rozsianych po pustej okolicy, teren był w większości niemal płaski.Początkowo Pittowi wydawało się, że jest zupełnie sam.Wkrótce jednak dostrzegł malutką słonkę, która przecinała niebo niczym strzałka lecąca do niewidocznej tarczy.Ptaszek podfrunął, zatoczył krąg na wysokości pięćdziesięciu metrów i popatrzył w dół na Pitta, jak gdyby przeprowadzając kontrolę intrygującego, dziwnego zwierzęcia o czerwonożółtym upierzeniu, tak żywo kontrastującym z zielenią dywanu nie mającego końca.Po trzech okrążeniach zainteresowanie się skończyło i słonka zatrzepotała skrzydłami w powietrzu, podejmując lot w nieznane [ Pobierz całość w formacie PDF ]