RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Będę szczery: gorzej niż wczoraj.- Jak pan się miewa?- Wielebny.- Doktorze.John i ja wróciliśmy do nowego mieszkania, ale nie bardzo mogliśmy - przynajmniej z początku - nim się nacieszyć (choćby ogromnym świetlikiem w suficie) ze względu na stan Toda.Gdyby można było zejść mu z drogi.Kobieta, choćby taka Irene, czułaby się przy nim potwornie: wiem, co mówię.Więc chyba sobie wyobrażasz, jak mi było w jego środku.W pewnym momencie zadzwonił Wielebny i zapowiedział burzę, a ja pomyślałem, że to chyba ostatnia osoba, której telefonu nam było trzeba.Za to potem tylko lekka bryza.Popołudnie minęło w pogodnym osamotnieniu - telewizja, gazeta, przegląd różnych drobnych utrapień: młynek do odpadków, paznokieć u nogi, guzik u koszuli, żarówka.Świadomość wcale nie jest nieznośna.Jest piękna: wieczne powstawanie i rozwiewanie się tworów umysłu.Spokój.Z nadejściem popołudnia John przestawił się na dobrze mi znany behawior: przeciąganie się, drapanie, błogie westchnienia.Czyli niedługo pojedzie do pracy.Mogłem tylko patrzeć, jak się przebiera.Koszula z krótkim rękawem, biały kitel.Spodziewałem się czarnych butów z cholewami.Nie.Zwykłe białe drewniaki.Jaka w nich nadzieja? John był nareszcie oczyszczony, zbudzony dla świata.Minął pięć przecznic i nikt nie spróbował go zatrzymać.Niebiosa nie zapłakały nad jego głową, pucołowate chmury nie wykrzywiły się w grymasie wróżącym kataklizm.Podobnie ziemia: beton nie rozstąpił się, żeby go pożreć lub pogrzebać.Wiatr także muskał go słodkim zefirkiem, zamiast zionąć diabelskim chuchem, ryknąć huraganem.Jako dowody mógłbym co najwyżej wymienić beznadziejny szloch dziecka, przerażone spojrzenie czarnego kloszarda z rogu Trzynastej i Siódmej oraz to, że wszyscy przechodnie, użytkownicy miasta, uliczni tragicy zdawali się pierzchać, a ci w mundurach (odpowiedzialni za cały kram) tak jakby mówili: Nie przejmuj są nami.My tylko burzymy domy, albo: My tylko wzniecamy pożary, patroszymy szosy, rozwozimy śmieci.Oto i nasz gmach, a w nim portierzy, odźwierni, recepcjoniści, dostawcy z wózkami, zaganiani pielęgniarze z noszami - każdy nas zna; każdy wie, cośmy za jedni.Doktor Young.Bo to my, my, my!.właśnie my dewastujemy ludzkie ciało.Czyli w takich chwilach dusza może tylko usunąć się w mrok, zawisnąć jak biały nietoperz, wydając dzień na łup ciemności.Tam, w dole, ciało robi swoje, mechanicznie wytęża wolę i ścięgna, a dusza czeka.Bezpieczne (Bóg świadkiem) wydaje się przypuszczenie, że to właśnie t o.Na to właśnie skarżą się sny Toda Friendly, Johna Younga - sny, w których półmartwi stoją szeregiem, a postać w białym kitlu wypaca z siebie moc, okrucieństwo i piękno - wszystko, co nieposkromione.Ale sny kłamały.Myślałem (byłem pewien), że nasza transgresja będzie miała charakter odstępstwa: eksterytorialna, pozaspołeczna, stwarzająca własne uniwersum.Nigdy nie sądziłem, że Tod-John ma przed sobą cały zbrodniczy żywot.Tymczasem wszystko idzie po dawnemu, tylko jeszcze gorzej, więcej, liczniej, dalej.Gdzie są granice? Wskaż mi nieprzekraczalny pułap intensyfikacji grzechu.Czego pod żadnym pozorem nie masz prawa zrobić cudzemu ciału? Nie będę udawał, że nie wiem.Mniej więcej to samo zasraństwo odchodziło w ZUL-u, jeśli tylko się postaraliśmy, no i oczywiście w całym mieście, w wiadomych punktach: u Świętej Marii, u Świętego Andrzeja, u Świętej Anny.Powszechne zjawisko.Święty szpital powszechny.Nikt ani na chwilę nam nie wmówi, że nie wie, co się dzieje.Karetka pędzi ulicą i wyje - wszyscy słyszą; jej reflektory zarzucają pętle, lassa: patrz, jak pętamy potworności nocy.Za flądrami z pomarańczowej taśmy, która odgradza miejsce zbrodni, na jezdni narysowana kredą ludzka sylwetka.A my w roboczym uniformie wyrządzamy przepisową szkodę.Cofnąć się! I nie wtrącać.Dajcie nam zrobić, co do nas należy.Powietrze szpitalne - letnie, szumiące - ma posmak ludzkich narządów, które w zagadkowy sposób unieszkodliwiono lub przez pomyłkę zakonserwowano.My, lekarze, suniemy między sufitem a podłogą, między jarzeniówkami a rzężącym linoleum.W tutejszych korytarzach czuje się nieodzowność nowokainy; pod względem moralnym jesteśmy jak zamrożony język na fotelu dentystycznym, gdy usta rozdziawiają się do oporu przed instrumentami bólu, ale milczą.W sali operacyjnej widać tylko moje oczy.Mężczyźni nakrywają tu włosy papierowymi czepkami, kobiety chustkami.Na nogach mam saboty.Saboty.Czemu saboty? Do tego fartuch chirurga i obcisłe gumowe rękawiczki.Na twarzy bandycka maska.Na głowie przepaska z lampką podłączoną do transformatora, który stoi na podłodze, do połowy zatopiony we krwi.Kabel biegnie mi pod fartuchem w dół po plecach i wije się za mną jak małpi, jak diabli ogon.Widzimy tylko oczy wspólników.Ofiara jest niewidoczna pod całunem, oprócz kawałka, który obrabiamy.Po pracy myjemy ręce jak tresowani neurotycy.Drukowana tabliczka nad lustrem zaleca: KAŻDY PAZNOKIEĆ PRZETRZEĆ PIĘĆDZIESIĄT RAZY.CZUBKI PALCÓW TRZYMAĆ WYŻEJ NIŻ ŁOKCIE.PRZECIERAĆ W OBIE STRONY.KAŻDY PALEC MA CZTERY BOKI.A potem rozjarzona szatnia, wykładzina na podłodze i stalowe półki, kosze z brudami i najbardziej opasłe śmietniki na świecie, z których wyławiamy nasz przezornie zakrwawiony szpej.Na chirurgii urazowej nieustannie trwa sobotnia noc.Wszystko może się zdarzyć.Powiedzieć, co robię? Dobra.Wchodzi facet z zabandażowaną głową.Bez ceregieli ściągamy mu bandaż.Ma dziurę w czaszce.A my co? Wbijamy w nią gwóźdź.Znajdujemy go - solidny, zardzewiały - w śmieciach, zresztą wszystko jedno gdzie.Wyprowadzamy gościa do poczekalni, żeby sobie posiedział i pokrzyczał, zanim go wywieziemy z powrotem w noc.I zaraz bierzemy się za kloszardkę, przygrzewamy jej skarpetki i plastik z butów do podłych stóp.Kiedy już rozprawimy się z którymś z tych najgorszych, czym prędzej go stąd wyprawiamy.Precz za bandę.Nie szkodzi.Wciąż przywożą nowych.Raz po raz mi się wydaje, że kogoś z nich znam.Dziesięć razy dziennie.Często mi się zdaje, że znam tego czy tamtego, gdy wjeżdża na wózku albo na noszach.Zaraz.Czy to nie Cynthia, sprzedawczyni ze spożywczego? A ta - czy to nie Gaynor, którą poznałem kiedyś w akcie miłosnym? Ten facet to przecież Harry, bileter z Metropolitan.Wszystko tak szybko się dzieje.Nic nie słyszę przez ten wrzask, trzask żeber.Czyje to dziecko? Czy aby nie ten chłopak, co ciągle przebiegał przez jezdnię, dawno temu, w Wellport? Tyle lat.Zwolnij.Dzieci.Lecz nagle nasz świat znowu się napełnia - ludźmi, raptem pełen twarzy i głosów.Wszyscy mnie znają.Nie mówię oczywiście o ofiarach, bo one mnie nie znają i właściwie nie są w ogóle istotami ludzkimi, istnieją tylko fragmentarycznie, jako specjalistyczne plasterki, więc nawet ich uśmiechy, ziewnięcia i grymasy dostaję w plasterkach.(Ten mój nawyk, żeby dopatrywać się w nich czegoś znajomego, znajomych ludzi - to błąd, rzecz niestosowna.Nie, nie znam ich.) Poza tym znam wszystkich.Po raz pierwszy w życiu mam przyjaciół, zainteresowania, wspólne zainteresowania, chociażby baseball, opera czy chodzenie na przyjęcia, cały aż jaśnieję i wibruję, taki to dla mnie przywilej.Wszyscy ci nieznajomi mnie znają [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl