RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dostaję sto dolarów za nic.Jeżeli ktoś ma oberwać po głowie, niech to będę ja.Zmarszczył się i potrząsnął głową, ale po dłuższej chwili twarz mu się rozjaśniła i uśmiechnął się.- Dobrze - powiedział powoli.- Nie sądzę, żeby to miało większe znaczenie.Będziemy razem.Nie miałby pan ochoty na kropelkę koniaku?- Uhm.I może mi pan przynieść tę setkę.Lubię czuć forsę w garści.Wycofał się krokiem tancerza, prawie nieruchomy od pasa w górę.Telefon zadzwonił, zanim jeszcze wyszedł z pokoju.Aparat stał w małej wnęce, która z właściwego salonu wcinała się w galeryjkę.Ale to nie był ten telefon, o którym myśleliśmy.Marriott przemawiał za czule.Po chwili wrócił tanecznym krokiem z butelką martela z pięcioma gwiazdkami i z pięcioma ślicznymi, szeleszczą­cymi dwudziestodolarówkami.Jak dotąd, wieczór prze­biegał przyjemnie.Rozdział dziewiątyW domu było bardzo cicho.W oddali słychać było coś, co mogło być hukiem przyboju, szumem samochodów mkną­cych szosą albo wiatrem w sosnach.Było to oczywiście morze załamujące się na brzegu daleko w dole.Siedziałem i przysłuchiwałem się temu szumowi pogrążony w pełnych troski rozmyślaniach.Przez ostatnie półtorej godziny telefon dzwonił cztery razy.Oczekiwany dzwonek odezwał się osiem minut po dziewiątej.Marriott rozmawiał krótko, bardzo cichym głosem, potem bezszelestnie odłożył słuchawkę i wstał, jakby hamował ruchy.Twarz miał ściągniętą.Był już przebrany w ciemny garnitur.Bezszelestnie zeszedł do salonu i nalał sobie porządny łyk koniaku.Potrzymał go przez chwilę pod światło z dziwnym, smutnym uśmiechem, raz szybko zakręcił płynem w kieliszku, przechylił głowę i wlał sobie alkohol do gardła.- No.wszystko gotowe, Marlowe.Pan gotów?- Jestem gotów od początku.Dokąd jedziemy?- Na miejsce zwane Purissima Canyon.- Nigdy o nim nie słyszałem.- Wezmę mapę.Wydobył mapę, szybko, ją rozłożył i kiedy się nad nią pochylał, światło zamigotało w jego miedzianych włosach.Wskazał palcem.Był to jeden z wielu kanionów odchodzą­cych od bulwaru biegnącego zboczem góry i skręcającego do miasta z przybrzeżnej szosy na północ od Bay City.Wiedziałem mniej więcej, gdzie to jest, ale nic bliższego.Wyglądało na to, że kanion zaczyna się u końca ulicy Camino de la Costa.- To będzie nie dalej jak dwanaście minut stąd - powie­dział szybko Marriott.- Lepiej się zbierajmy.Mamy na wszystko tylko dwadzieścia minut.Wręczył mi jasny płaszcz, w którym stawałem się wyraź­nym celem.Płaszcz leżał na mnie jak ulał.Na głowę włożyłem własny kapelusz.Pod pachą miałem pistolet, chociaż o tym mu nie powiedziałem.Kiedy wkładałem płaszcz, Marriott, przerzucając w rę­kach dużą brunatną kopertę z ośmioma tysiącami dola­rów, nie przestawał nerwowo mówić:- Purissima Canyon ma w głębi coś w rodzaju poziomej półki.Oddziela ją od ulicy biały płot z tyczek, ale przecis­nąć się można.Polna droga prowadzi w dół, do małej kotlinki, i tam mamy czekać bez świateł.Nie ma naokoło domów.- My?- No, to znaczy, teoretycznie, ja.- Aha.Podał mi brunatną kopertę.Otworzyłem ją i zajrzałem, co jest w środku.Zawierała rzeczywiście pieniądze, ogromny plik banknotów.Nie przeliczałem ich.Założyłem z powrotem gumkę i wcisnąłem kopertę pod płaszcz.Niemal wgniotła mi żebro.Podeszliśmy do drzwi i Marriott zgasił wszystkie świat­ła.Ostrożnie otworzył drzwi frontowe i wyjrzał w mgłę.Wyszliśmy i przez spiralne, pokryte solą schodki dostaliśmy się na poziom ulicy i do garażu.Było trochę mgliście, jak zawsze w tej okolicy w nocy.Na moment musiałem uruchomić wycieraczki.Wielki zagraniczny wóz jechał sam, ale dla pozoru trzymałem kierownicę.Przez dwie minuty zataczaliśmy ósemki wokół zbocza, potem wystrzeliliśmy na szosę obok kawiarenki.Teraz mogłem zrozumieć, dlaczego Marriott kazał mi wejść pod górę schodami.Godzinami mógłbym błądzić po tych krę­tych splątanych uliczkach nie posuwając się dalej niż robak w puszce na przynętę.Światła płynących szosą dwoma strumieniami aut two­rzyły niemal dotykalną tęczę.Wielkie maszyny do praże­nia kukurydzy toczyły się na północ warcząc, obwieszone jak girlandami nadmiarem zielonych i żółtych świateł.Po trzech minutach, obok dużej stacji benzynowej, skręciliś­my w stronę lądu na drogę wijącą się u zbocza gór.Zrobiło się cicho.Było tu bezludnie, pachniało morszczyną, a od gór dziką szałwią.Tu i ówdzie majaczyło w ciemności samotne żółte okno jak ostatnia pomarańcza.Przejeżdżające auta obmywały asfalt zimnym białym światłem i, warcząc, z powrotem niknęły w ciemności.Strzępy mgły uganiały się za gwiazdami po niebie.Marriott nachylił się ku mnie z głębi ciemnego auta i powiedział:- Te światła na prawo to klub “Belvedere Beach".Następny kanion to Las Pulgas, a za nim już Purissima.Skręcamy na prawo na szczycie drugiego wzniesienia.- Głos miał ściszony i napięty.Odchrząknąłem i jechałem dalej.- Niech pan trzyma głowę nisko - powiedziałem przez ramię.- Możemy być przez cały czas obserwowani.Ten wóz widać z daleka jak getry na pikniku w Iowa.Facetom może się nie spodobać, że się pan zjawia jako bliźniaki.Zjechaliśmy w kotlinkę w głębi jakiegoś kanionu, potem wspięliśmy się na wzniesienie, a następnie znów zjechaliś­my w dół i znów wyjechaliśmy wyżej.Nagle Marriott napiętym głosem szepnął mi w ucho:- Następna ulica na prawo.Ten dom z czworokątną wieżyczką.Za nim niech pan skręci.- Może to pan im pomagał wybierać miejsce, co?- Rzeczywiście.- Roześmiał się ponuro.- Przypadkiem całkiem dobrze znam te kaniony.Skręciłem na prawo za wielkim narożnym domem z czworokątną białą wieżyczką krytą okrągłymi dachów­kami.Światła czołowe omiotły przez chwilę tabliczkę z nazwą ulicy: Camino de la Costa.Sunęliśmy w dół szeroką aleją między słupami latarń bez żarówek, wzdłuż której biegły ścieżki porośnięte zielskiem.Marzenie jakiegoś sprzedawcy parcel przemieniło się tutaj w kaca.W mroku poza zarośniętymi ścieżkami skrzypiały koniki polne i kumkały żaby.Tak cicho sunęło auto Marriotta.Jeden dom na całą ulicę, potem jeden dom na przestrzeni dwóch ulic, wreszcie w ogóle skończyły się domy.Wciąż jeszcze tu i ówdzie widać było majaczące oświetlone okno, ale na ogół wyglądało na to, że ludzie tu chodzą spać z kurami.Potem nagle asfalt alei przeszedł w polną drogę, w czasie suszy twardą jak beton.Droga zwężała się i opa­dała łagodnie między ścianami zarośli.Wysoko na prawo wisiały na niebie światła klubu “Belvedere Beach", a dale­ko przed nimi połyskiwało migotliwie morze.Noc była pełna ostrego zapachu szałwi.Wreszcie w poprzek drogi ukazała się na biało pomalowana bariera i Marriott znowu odezwał się za moim ramieniem:- Nie sądzę, żeby pan zdołał się wcisnąć.Przejazd wygląda za wąsko [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl