RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.zbliża się czas niewiedzy i zacofania, następne pół obrotu nieskończonego koła daremności.Lato zapewni wreszcie merom bezpieczne miejsce w czasie - porę na dokonujące się z bolesną powolnością zwiększenie liczebności, na nieuniknione wynagrodzenie słusznego zła, wyrządzonego przez ich twórców.Ale dobro i zło, a nawet czas, nic nie znaczą dla merów, nie są pojęciami, które by Moon rozpoznała wśród układu ich spraw.Pozostawione w spokoju żyły setki, może nawet tysiące lat.W ich mózgu pierwszeństwo miały inne czynniki - żyły dla chwili, dla ulotnego piękna bąbelka unoszącego się ku światłu i znikającego, dla aktu tworzenia, stawania się.Nie potrzebowały i nie pragnęły żadnych trwałych rzeczy, bo pieśń, taniec, działanie są dziełami sztuki, takimi jak kwiat czy życie, piękniejszymi jeszcze przez swą przemijalność.Namacalne, materialne, było dla nich równie mało przydatne i doniosłe, co sam czas.Wedle miar ludzkich życie ich jest wieczne i spędzają je hedonistycznie, pochłonięte zmysłowymi pieszczotami ruchu w wodzie, przepływami ciepła i zimna, prądów i pływów, oszałamiającym rozdarciem między morzem a powietrzem, płynnym żarem pragnień, kojącym naciskiem lodowatego mrozu.Gdyby nawet znalazł się tłumacz, dzięki któremu mogłaby się z nimi porozumieć, to i tak znalazłaby niewiele wspólnych słów.Mimo to, znajdując się wśród nich, chociażby w grubej skórze skafandra płetwonurka, czuła, jak rozpływa się osłaniająca jej umysł sztywna pokrywa doznań, wartości, celów.Mogła odsuwać na bok wspomnienia ostatnich przejść, niepewność przyszłych zdarzeń, pozwalać, by teraz splotło się w jednej pianie z zawsze i jutro.Zobaczyła okrążającego ją gorliwie mera, który opiekował się nią jak matka; wiedziała, iż wszyscy są jej przyjaciółmi, członkami rodziny, kochankami, poczuła, że stała się cząstką ich bezczasowego świata.Cicho, z pewnym wahaniem zaczęła wplatać swój głos w harmonię pieśni merów.Poczuła podpływającego do niej Silky'ego, jego macki przesuwające się po gładkiej tkaninie na jej ramionach, okrążające przewód dostarczający powietrze z butli tlenowej, pociągające.- Silky! - Gniewny protest umilkł, gdy zacisnęła zęby na regulatorze, broniąc się przed wyrwaniem go z ust.Starając się obronić zapas powietrza, uniosła ręce oplecione nowymi mackami, szarpnęła niezgrabnie nogą w płetwie.Po chwili ujrzała, że obok walczy para obcych, zobaczyła nóż wysuwający się z pochwy na ramieniu fałszywego Silky'ego, migający między jego mackami jak jadowity kieł węża, rozdartego między dwiema ofiarami.Kopnęła go i odrzuciła, wcześniej jednak ostrze wybrało ofiarę i spostrzegła wypływającą z ramienia Silky'ego ciemną chmurę krwi.Złapała przyjaciela, spróbowała uciec z nim poza zasięg zabójcy.Spokojne wody zakotłowały się jednak nagle od kształtów, mery z kolonii na brzegu rzuciły się do morza, wraz z innymi utworzyły jedną, opanowaną paniką masę.Rzucały się wokół niej, uderzały mocno płetwami, głowami, ciałami, siniaczyły i kaleczyły.Trzymała kurczowo bezładne, chwytające się macki Silky'ego, wlokła go przez chaos.W jasnej wodzie nad sobą ujrzała jednak spływającą w dół ciężką sieć i czarną plamę podwójnego kadłuba dziwnego statku prującego powierzchnię zatoki.Następne postacie, które wyglądały jak Silky, lecz nim nie były, kierowały opadaniem sieci.Otoczyła ją jak chmura, wpędzając na powrót w dziką klaustrofobię.Łowy.Nie - nie tutaj, nie tutaj.Trudno jednak było zaprzeczać zaciskającemu palce na jej szyi niemożliwemu faktowi, iż w dole mery szalały z bólu i oszołomienia wywołanego wydawanymi przez obcych dźwiękami.że wszystkie zginą.Puściła Silky'ego, zobaczyła, jak kiwnął głową i przetkał macki przez oczka sieci, podczas gdy zgięła się w pół i wyjęła nóż z pochwy na nodze.Zaczęła z całej siły ciąć włókna siatki; ustępowały pod szalonymi szarpnięciami jej ostrza, aż puściły na tyle, że mogli się przedostać.Przepłynęła przez otwór, ciągnąc za sobą Silky'ego, zdążając w ostatniej chwili, bo sieć opadła na szalejące mery.Została jednak przy dziurze, rwała ją nadal i szarpała, poszerzając przejście.- Tu! Tu! Wyjście, wyjście, wyjście! - przekrzykiwała ich falujące jęki, niemal łkając z wściekłości.Spanikowane mery głuche były jednak na głosy rozsądku; parę, które się wydostało, zostało wypchnięte przez kotłowaninę.W gotującej się masie szukała swej merzej matki, lecz nie mogła jej znaleźć.Cięła dalej, klnąc i dysząc z wysiłku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wblaskucienia.xlx.pl